REKLAMA
REKLAMA

Wyszedł pomóc Żydom i już nigdy nie wrócił…

MIĘDZYBRODZIE / PODKARPACIE. Napięte ostatnio stosunki polsko-izraelskie i oskarżenia Polaków przez samego premiera oraz ministra spraw zagranicznych Izraela o „antysemityzm wyssany z mlekiem matki” skłaniają do przypomnienia licznych ofiar Polaków, którzy z narażeniem życia śpieszyli Żydom z pomocą.

Medal „sprawiedliwych, wśród narodów świata” nadawany przez Yad Vashem w Jerozolimie stał się udziałem tylko nielicznych i zwykle po latach – jak choćby w przypadku wspominanej niedawno Antoniny Bąk z Trepczy – odbierały go dzieci. Byli też tacy, których dalsze losy, okoliczności śmierci czy to na miejscu czy też wskutek wywózki na bezkresne obszary wschodniego imperium wciąż pozostają tajemnicą znaną jedynie samemu Panu Bogu i o takim przypadku chcemy dzisiaj opowiedzieć.

Podsanockie Międzybrodzie jesienią 1939 roku doznało szczególnie bolesnego losu. Położone po obu stronach Sanu na mocy tajnego układu Ribbentrop-Mołotow znalazło się zarówno w granicach niemieckiej Generalnej Guberii /strona lewa/, jak i Związku Radzieckiego /strona prawa z cerkiewką/. O ile Niemcy pozwolili pozostać miejscowym w miejscu swego zamieszkania Sowieci wysiedlali wszystkich mieszkających w pasie przygranicznym. W wyznaczonym, krótkim terminie musieli spakować swój majątek i wyruszyć w nieznane; najwięcej rodzin z prawej strony dawnego Międzybrodzia zostało przesiedlonych na Wołyń. Pogranicznicy radzieccy uważnie obserwowali teren i widząc osoby przekraczające rzekę często do nich strzelali. Jedynie wody Sanu znają liczbę tych, którzy na skutek postrzeleń w jego nurtach stracili swoje życie. Międzybrodzie było dobrym miejscem do przekroczenia „zielonej granicy” nie tylko ze względu na rzeczne brody, ale również na rosnące po obu stronach rzeki gęste lasy, które umożliwiały w miarę bezpieczne poruszanie się i kryjówkę przed strażnikami granicy. Ponadto, gdy poziom wody był wysoki można tu było liczyć na transport łodzią, gdyż wielu mieszkańców od pokoleń zajmowało się rzecznym rybołówstwem i dysponowało takim sprzętem. Jeszcze kilka lat temu prostą łodzią transportowano ludzi na drugi brzeg i wyznaczona osoba pełniła dyżur w ciągu dnia , oferując zainteresowanym swoje usługi. Podczas okupacji – mimo zakazu – pod osłoną nocy ruch przez rzeczną granicę odbywał się w obie strony.

Międzybrodzka cerkiewka z przełomu XIX i XX wieku fundacji wuja Michała dr medycyny Aleksandra Wajcowicza. Zapewne Michał Wajcowicz z całą rodziną uczestniczył w jej poświęceniu w 1901 roku i w niedzielnej liturgii do 1939 roku.

Po zakończeniu działań wojennych jesienią 1939 roku tysiące młodych Polaków, którzy przed Niemcami wycofywali się na wschód teraz po wkroczeniu tam Armii Czerwonej z obawy przed wywózką na bezkresne tereny po Sybir i Kamczatkę powracali do rodzinnych domów. Żydzi wiedzieli, że ich los pod Hitlerem może być okrutny. O ich eksterminacji mówiło się głośno jeszcze przed wojną. Już wtedy co przezorniejsi sprzedawali majątki i szukali bezpiecznych miejsc w Europie, bądź w Ameryce. Teraz w obliczu bezpośredniego zagrożenia woleli przeczekać w radzieckiej Rosji, gdzie żyło wielu ich rodaków. Mieszkający na Podkarpaciu Żydzi szukali szansy przekroczenia granicy min. w Międzybrodziu. Od strony zachodniej czyli Srogowa leśnym duktem między Fajką, a Horodną można było dojść, a nawet dojechać konnym zaprzęgiem do nieistniejącej już leśniczówki. W tym czasie gajowym był Roman Fedyń, który z narażeniem życia udzielał pomocy i w razie potrzeby transportu łodzią powiadamiał sołtysa, który zlecał tę misję zaufanej osobie. Upalny sierpień i wrzesień 1939 roku umożliwiał łatwe pokonanie rzeki, ale już jesienią na skutek opadów deszczu poziom wody powrócił do normalnego stanu. Jej niska temperatura sprawiała, że pomoc łódki była niezbędna w pokonaniu rzecznej przeszkody. San w tym rejonie najlepiej znali miejscowi, stąd ich pomoc była konieczna – zwłaszcza w warunkach nocnych, gdy trudniej o orientację w nieznanym terenie.

W przedwojennym Międzybrodziu rodzin Wajcowiczów było więcej i zapewne wszystkie w jakimś stopniu były spokrewnione ze znanym na okolicę dr medycyny Aleksandrem Wajcowiczem – dobroczyńcą i fundatorem nowej szkoły, plebanii i istniejącej do dzisiaj cerkiewki na skalnym brzegu Sanu /na zdjęciu/. Po stronie prawej przy drodze do Mrzygłodu mieszkała tylko jedna o tym nazwisku: rodzina Michała i Anny z domu Filipczak, która pochodziła z Lisznej. Mieli córkę Julię i dwóch synów: Mieczysława i Wasyla. W tym czasie Michał Wajcowicz był blisko 50-letnim mężczyzną w sile wieku. Na prośbę sąsiada i sołtysa Międzybrodzia Stanisława Bartkowskiego podjął się niebezpiecznej misji kuriera i flisaka. Przed okupacją sprawa była prosta, pewnie nie raz przewoził na drugi brzeg, tych którzy tego potrzebowali. Wg relacji rodziny zdarzyło się to w ciemną listopadową noc roku 1939, gdy u drzwi jego domu pojawił się sąsiad i przekazał pod jego opiekę 4 Żydów. Wiele wskazywało, że pogranicznicy radzieccy w tak ponurą pogodę będą pogrążeni w głębokim śnie i uda mu się szybko wykonać zadanie. Niepokój powstał już rano, gdy Michał nie powrócił, ale tłumaczono sobie, że czeka na lepsze warunki lub jako kurier poprowadził ich dalej przez pobliskie lasy. Jakiś czas później ktoś z nielicznych jeszcze oczekujących na wywózkę po tamtej stronie rzeki przekazał smutną wieść, że wszyscy zostali schwytani przez pograniczników. Michała jako miejscowego uczyniono głównym odpowiedzialnym za całe zdarzenie i postano-wiono przykładnie ukarać. Podobno sami Żydzi zdołali się wykupić, gdyż Rosjanie byli łasi na każdy grosz. Michała Wajcowicza potraktowano jako groźnego przestępcę występującego przeciw władzy ludowej. Prawdopodobnie nikt się o niego nie upomniał. Rodzina podejmowała różne próby pomocy, ale w tamtym czasie brakło kanałów kontaktowych. Do domu rodzinnego nie dotarła o nim żadna oficjalna wiadomość. Pozostały tylko przypuszczenia o nagłej śmierci lub wywózce gdzieś hen daleko.

Płynący San skrywa w swych wodach wiele bolesnych tajemnic związanych zwłaszcza z ostatnią wojną.

Przez całe lata czekano na jego powrót. Wyszedł z domu nie pożegnawszy się z bliskimi. Żona Anna, jak mityczna Penelopa, długi czas wychodziła ze swymi dziećmi, a później wnukami nad brzeg Sanu i próżno wypatrywali w oddali sylwetki łodzi z powracającym mężem, ojcem i dziadkiem. Czekali na list z wiadomością, że jednak żyje. Każda wizyta listonosza budziła taką nadzieję. Nawet podczas okupacji korespondencja, chociaż często z wielkim opóźnieniem docierała z różnych zakątków świata, także z odległych republik dawnego Związku Radzieckiego. Niestety nie powrócił także z żadną z grup Polaków korzystających z dobrodziejstw amnestii, czy to zaraz po wojnie, czy w latach pięćdziesiątych po śmierci Stalina. Puste miejsce przy stole wigilijnym zawsze przypominało żonie i dzieciom o Jego osobie.

Pamięć o dziadku Michale kultywują mieszkający w Międzybrodziu wnuczka Lucyna Baran – córka syna Mieczysława i wnuk Mieczysław Bojeczko – syn córki Julii. Żona Anna zmarła w roku 1966 spoczywa wraz z nieżyjącymi już swoimi dziećmi na cmentarzu w bliskości międzybrodzkiej cerkiewki. W tajemnicy świętych obcowania śp. Zmarli zapewne poznali to, co przed nami wciąż pozostaje zakryte.

/pr/

materiały nadesłane

28-02-2019

Udostępnij ten artykuł znajomym:

Udostępnij


Napisz komentarz przez Facebook

lub zaloguj się aby dodać komentarz


Pokaż więcej komentarzy (0)