REKLAMA
REKLAMA

Sanoczanin w podróży dookoła świata. Historia o odwadze i spełnianiu marzeń (ZDJĘCIA)

SANOK / PODKARPACIE. Rafał Jaklik z Sanoka ma 28 lat i właśnie spełnia marzenie za marzeniem, odbywając niezapomnianą podróż dookoła świata! Aktualnie jest w Tajlandii, a przed powrotem do Polski, jeśli sytuacja na to pozwoli, chciałby jeszcze odwiedzić Birmę, Indie, Sri Lankę, Nepal i być może Jordanię oraz Turcję. Poznajcie tego niesamowitego chłopaka, który miał plan, cel i marzenie. A później zapomniał o tym, że nie da się tego zrobić!

Tomasz Sokołowski

Rafał Jaklik ma 28 lat i pochodzi z Sanoka. Mieszkał tutaj aż do wyjazdu na studia. Następnie przeprowadził się do Londynu. Od zawsze interesował się sportem, jest wychowankiem TSV Sanok oraz klubu pływackiego Iskra II LO Sanok. Z czasów gry w siatkówkę pamiętam go jako grzecznego, sympatycznego, kulturalnego i raczej cichego chłopaka, przy okazji wyróżniającego się zawodnika. Interesuje się również motoryzacją, a hobbystycznie gra w pokera. Jest amatorem dobrego jedzenia, deklaruje pasję do barmaństwa. Lubi wspinaczkę, uprawia bouldering, a podróż, o której opowiadamy, pozwoliła mu pokochać nurkowanie. Zaangażowany w zgłębianie wiedzy o cyfrowych walutach oraz technologii blockchain. Raczkujący przedsiębiorca – zajmuje się produkcją oraz importem towarów do krajów UK.

Ogromna, silniejsza niż wszystko inne, chęć odkrywania świata i przeżywania przygód, doprowadziła Rafała do obmyślenia, a później samej realizacji podróży życia, podróży dookoła świata. Rafał podjął decyzję o porzuceniu studiów na Politechnice Krakowskiej. Przeprowadził się do Londynu. Tam też został pełnoetatowym barmanem i dzięki zarabianym pieniądzom mógł przygotowywać wyjazd.

Konkretne marzenie podróży dookoła świata pojawiło się chwilę po skończeniu 20 roku życia. Snute już wcześniej, budowane ciekawością rozkwitło, gdy opuściłem dom rodzinny. Marzenie, które bardzo łatwo było pozostawić właśnie w sferze planów, niedoścignionych celów, iluzji. Po kilku latach, gdy mieszkałem już w Londynie, ściągnąłem te marzenia z półki widząc szanse na ich realizację – mówi Rafał Jaklik.

Tak zaczęły powstawać szkice trasy, plany budżetowe oraz budowanie odpowiedniego nastawienia. Intensywne prace po podjęciu decyzji rozpoczęły się 2 lata przed wskoczeniem w samolot.

Pozyskałem doświadczenie barmańskie, zabezpieczyłem kapitał i perspektywę jego dopływu podczas eskapady oraz podszkoliłem angielski. Plan zakładał podróż od Karaibów po Patagonię, Australię, Azję poprzez Indonezję, Malezję Indie i Nepal… – wspomina sierpień 2019 roku nasz rozmówca. – Rzuciłem pracę, pozbyłem się zbędnych przedmiotów, kupiłem bilet w jedną stronę, spakowałem plecak i pożegnałem się z najbliższymi, kończąc moją wspaniałą przygodę z Londynem oraz opuszczając ukochana Polskę.

Zapraszamy zatem na wspólną podróż.

Fragmenty wpisów z relacji Rafała Jaklika

PRZYSTANEK #1 (sierpień 2019)

KUBA

Witajcie, a raczej Hola! U mnie wszystko w jak najlepszym porządku… świetnie wręcz! Staram się być elastyczny i planuje z dnia na dzień, płynę, wykorzystując okoliczności. Kuba jest niesamowita, a podróżowanie po tej wyspie jest świetną przygodą. Poznaje wielu ludzi z całego świata, ale też samych Kubańczyków. Brakuje troszkę hiszpańskiego, ale ludzie tu komunikują się też w angielskim, więc nie nastręcza to problemów. Kuba jest inna, niż sobie wyobrażałem. Jest lepsza. Trochę inna planeta, trochę zatrzymał się tu czas, ale ludzie funkcjonują normalnie, tak jak my. Ograniczony dostęp do internetu jest zbawieniem! Flora zapiera dech w piersiach, błękit oceanu i jego temperatura strąca z pierwszego miejsca najprzyjemniejszą dotąd kąpiel. Ludzie są przyjaźni i mili i ani przez chwilę nie czułem się w żaden sposób zagrożony.

PRZYSTANEK #2 (sierpień 2019)

MEKSYK

Przebywam obecnie w Meksyku, w Tulum. Plaże jak z filmów, cenoty (rodzaj naturalnej studni krasowej – przyp. red.) jak portale do innego świata. W ruinach jest duch historycznego Meksyku i mimo „turystyczności” regionu, w którym się poruszam, da się dostrzec prawdziwy Meksyk. Nadal rozwarstwiony ekonomicznie, ale bardzo bogaty kulturowo. Ostatnie dni w Meksyku spędziłem na Lagunie Bacalar… i takiej wody jeszcze w życiu nie widziałem. Laguna nosi nazwę 7 kolorów, bo tyle tu jest odcieniu błękitu. Ciepła, niesłona woda o przejrzystości lustra. Tu żegnam się z Meksykiem po 9 dniach. Jest tu tyle do zobaczenia i zrobienia. Kraj kompletny, na kilka miesięcy eksplorowania. Mimo, że jestem tu zupełnie poza sezonem, hostele są pełne ciekawych ludzi.

PRZYSTANEK #3 (sierpień – wrzesień 2019)

BELIZE

Ogólnie Belize miło zaskakuje i okazuje się bardzo ciekawym krajem. Dżungla z ruinami, jaskiniami i wybrzeże karaibskie to miejsce na fajną przygodę, ale jest tu stosunkowo drogo, więc lepiej pojechać do Meksyku.

PRZYSTANEK #4 (wrzesień 2019)

GWATEMALA

Co do Gwatemali to obecnie jestem w Antigua. Jedno z tych miast, w którym wysiadasz z autobusu i od razu je kochasz, serio! Kolonialne miasto o brukowanych drogach, kolorowych budynkach i z 3 wulkanami w tle, istna bajka.

Ciekawostka. Mają tu biały ser taki jak my w Polsce. Nigdzie wcześniej na zachód od Polski się z nim nie zetknąłem.

Haha, aż Wam opowiem. Obecnie pobieram lekcje hiszpańskiego w Antigua i siedzę na takiej jednej na piętrze w domu, gdzie wynajmują również pokoje. No i słyszę polski język. Więc, gdy mam przerwę zachodzę zagadać. Krótka gadka, bo mam tylko 10 minut i wracam, ale skądś tych ludzi znam… tylko nie wiem skąd. Po lekcji wracam i gadamy, pytam o ich bloga i wybucham śmiechem. To @podroze_z_pazurem! Mega inspirujący blog i ludzie. Dzielą się wiedzą i poradami. Umawiamy się na spędzenie wspólnie popołudnia. Jest z nami też Paulina, która mieszka w Gwatemali i zaprosiła ich do siebie. Łazimy po mieście i gadamy, okazuje się, że Piotrek to mega fan wulkanów, a ja tu przyjechałem zdobyć swój pierwszy. Iza nagle proponuje: „to idźmy dzisiaj”. Wystarcza nam krótkie spojrzenie i kalkulacja czy mamy wystarczająco sprzętu i czasu. Normalnie wycieczki z miasta są trochę drogie i wyruszają o 9 rano… my na spontanie rozpoczęliśmy wędrówkę o 17:00.

Oczywiście wybieramy ten, który wybucha. Acatenango i Fuego są na przeciwko siebie. Maszerujemy z Piotrkiem przez noc i docieramy na Acatenango. Jest ciemno, więc wybuchający naprzeciwko wulkan robi takie wrażenie, że fajerwerki Gandalfa to przy tym pierdnięcia. Ale my przyszliśmy podejść pod ten wybuchający jak najbliżej. Za kolejne 2 godziny jesteśmy w najbliższej, jeszcze bezpiecznej odległości, lecz wrażenie jest spotęgowane do granic produkcji adrenaliny. Gdy sowicie gruchnie, to może zasypać nas grad rozgrzanych do czerwoności kamieni. Ziemia drży. Siedzimy tak godzinę. Jest zimno, bo to 3500 m.n.p.m. Decydujemy, że wracamy tu jutro na wschód.

Wracamy na Acatenango dla bezpieczeństwa. Schodząc do około 3100 m i wychodząc znów pod górę na 3600 w czarnej nocy. Śpimy w grubych śpiworach z ekwipunku ekipy spod pazura i pod gwieździstym niebem. W tle niczym lecący po nocy telewizor, co jakiś czas wybucha wulkan. Po całych 2 godzinach zawijamy manele. I ruszamy z powrotem na Fuego. Tam mimo pochmurnego poranka udaje się nam uchwycić magię wschodu w górach i kilka spektakularnych wystrzałów pyłu wulkanicznego. Następnie ruszamy na szczyt Acatenango 3976 m.n.p.m. Mordercza wędrówka i tak już bardzo zmęczonych nóg jest utrudniona przez ruchomy żwir, którym pokryty jest wulkan… Docieramy na szczyt, a tam zastajemy tylko chmury i mega silny wiatr. No, ale szczyt zdobyty z nowym rekordem wysokości. Prawie 4000 m.n.p.m. Wszystko w doborowym towarzystwie Piotrka oraz psa przybłędy, który szedł z nami od początku do końca…

Podróże z pazurem to kanał o podróży dookoła świata (obecnie już 2-letnej), z psem podróżując autostopem. Więc z wulkanów wracamy stopem. Wielka ciężarówka wioząca gaz w butach. Jedziemy tak ze 30 minut zanim przygoda kończy się wspólnym obiadem już z Izą, Paulina i Snupim. Jedna z najlepszych przygód mojej podróży.

PRZYSTANEK #5 (wrzesień – listopad 2019)

HONDURAS

Dotarłem do La Ceiby, trzeciego największego miasta Hondurasu i faktycznie po raz pierwszy nie leżało mi tu otoczenie. Jakieś takie nijakie to miasto i byłem tu chyba jedynym gringo. Czułem każdy wzrok na sobie, co raczej nie przekładało się poczucie bezpieczeństwa.

Stamtąd za to ruszyłem na wyspę Utila i to jest już zupełnie inna bajka. Vibe wyspy jest niesamowity. Słynie również z tego, że codziennie coś tu się dzieje w nurkowej społeczności. Decyduję się spełnić postawione wcześniej założenia, gdy tylko dowiaduję się o możliwościach tego miejsca. Zostaję zaawansowanym nurkiem.

Dzisiaj otrzymałem swój pierwszy certyfikat po pierwszym stadium kariery nurka. Open Water Dive pozwala mi schodzić do 18 m. W niedzielę biorę udział w projekcie oczyszczania pobliskiej rafy ze śmieci. W poniedziałek rozpoczynam kurs zaawansowany, podczas którego będziemy nurkować na wraku, w nocy i do 30 metrów… to tu zaczyna się prawdziwa przygoda.

Mam przyjemność nurkować na drugiej największej rafie świata. Spotkać się twarzą w twarz z życiem morskim, o jakim nie miałem zielonego pojęcia. Odkryć cały ten niesamowity świat.

Czuje magię życia, jego piękno… Unoszenie się, nerwy i spokój, adrenalinę, wolność.

Uczę się kontrolować swoje ciało, co 20 m pod wodą wcale nie jest takie oczywiste… Operować płucami jak balonem. Czuć jak oddycham. Odkrywać granice, gdzie świat zmienia barwy. 30 m pod wodą nie ma czerwonego koloru, a cała paleta dla każdego oka wygląda inaczej.

I potem wychodzisz na powierzchnię z uśmiechem pragnąc podzielić się doświadczeniami z kolegami na łodzi. Relacje budują się szybko. Czuję się zaspokojony wewnętrznie oraz zjednoczony z ludźmi i wszystkim, co mnie tu otacza. Jakbym tu należał od zawsze. Mam okazję spotkać ludzi, którzy żyją swoją pasją z dnia na dzień, z którymi ją dzielę na morzu i na lądzie. Odkrywają przede mną ten świat, pokazują wszystko co wiedzą.

Wiem, że już nigdy ocean nie będzie mi obojętny…

Zostaję na Utili na kolejne 2 miesiące, robiąc Dive Mastera – czyli zostaje profesjonalnym nurkiem z papierami umożliwiającymi pracę. Czeka mnie 2 miesiące życia na karaibskiej wyspie i szkolenia się w najbardziej profesjonalny możliwy sposób.

PRZYSTANEK #6 (grudzień 2019)

PERU

Tu jest tyle do przeżycia, że wystarczy na całą wyprawę backpakerską – Amazonka, Andy, plaże surfingowe i pustynie. Do tego jedna z najlepszych kuchni świata! To takie miejsce, gdzie siedząc przed mapą łapie cię irytacja, że w końcu musisz coś wybrać. Lekcja backpakera – wszystkiego zobaczyć się nie da. A przyjechałem tu dla gór!

Spędzam 1,5 dnia w stolicy – Lima – 9 mln ludzi, 1/3 całego kraju. Bogatsze i popularne dzielnice to standard, którego nie powstydziłyby się europejskie metropolie, suburbia – bieda. Taki amerykański standard. Niemniej jednak, to co widzę w Limie, bardzo przypada mi do gustu.

Witam się z Pacyfikiem, od którego miasto oddziela potężna skarpa robiąca za falochron. Na plaży mnóstwo surferów. Słońce grzeje, a ja wcinam ceviche, które narodziło się właśnie w Peru. Pieczona świnka morska, świetna wołowina i rosół, serio! Jedna z ichniejszych narodowych zup to – toćka w toćkę polski rosół. I posiłki z dwóch dań… co bardzo skutecznie poskramia mój apetyt.

Spaceruję po pokazowym Miraflores i ruszam dalej… na pustynię!  Miasto – Ica, lokacja – pustynia Huacachina. Trafiam na barmana, który ewidentnie chce mnie upić, lejąc Pisco Sour do 0,5 szklanicy. Tam też spędzam świetny dzień w towarzystwie Lisi z Salvadoru oraz piasku, który jest wszędzie po horyzont i dziurki w nosie. Odwiedzamy oazę, gnamy baggy przez wydmy i zjeżdżamy z nich na desce do snowboardu. Prysznic i pakuję się w nocnego busa Cusco.

Po 17 godzinach jazdy, po naprawdę krętych górskich drogach, docieram do tego legendarnego miasta. Założone jeszcze przez Inków, zrównane z ziemią przez Hiszpanów i odbudowane przez Peruwianczyków.

Mieszka tu około 450 000 ludzi. Miasto leży pomiędzy górami na wysokości 3500 m.n.p.m. Wyjście po schodach zapiera dech w piersiach… dosłownie, ale sprzyja aklimatyzacji. W jeden dzień organizuje sobie 5-dniowy trekking – Salkantay, którego koniec będzie w Machu Picchu. Jeden dzień aklimatyzacji i ruszam!

Wysokości to zakres 2000-4600 m.n.p.m. Bije tym samym swój rekord wysokości oraz rekord snu na 4200! Temperatura grubo poniżej 0 stopni C!

Trekking okazuje się tak dobrze zorganizowany przez agencję, że aż za wygodnie. Sypiamy w domkach lub guest housach, nie namiotach. Idzie z nami kucharz z 2 pomocnikami i 3 posiłki dziennie – to szama jak z restauracji. Oraz stajenny z mulami, które targają wszystkim plecaki.

Od samego początku stwierdziłem, że mi nikt niczego nie będzie nosił, więc targałem swój plecak od początku do końca sam. Jako jedyny z 20-osobowej grupy. Na wszystkie punkty kontrolne dochodziłem tak czy inaczej pierwszy. Sceneria fenomenalna. Ośnieżone szczyty 6-tysięczników andyjskich, lazurowe jeziora i wodospady. Trochę wysokogórskiej dżungli i rzek i trochę za łatwo dla mnie. Myślałem, że ledwo dam radę, a obeszło się bez zgrzytania zębami. Leciałem przez te góry jak natchniony.

Ostatniego dnia po pokonaniu 2 tysięcy schodów dotarliśmy do osławionego Machu Picchu! Wchodzimy o 6 rano zanim stada turystów zbeszczeszczą widoczność. Na żywo wygląda to nawet lepiej niż na zdjęciach. Historia tego miejsca otwiera oczy i sprawia, że po raz kolejny rozumiem dlaczego ta konkretna konstrukcja trafia na listę cudów świata. Jest mgliście, 2400 m.n.p.m, dookoła szczyty i dżungla oraz lamy – pozytywne zwierzaki, jak połączenie leniwca z owcą!

Dowiaduje się czym jest Quechua. To, co kojarzymy z Decathlonu to nazwa języka Inków, a Machu Picchu oznacza – jak powiedzą wam wszyscy włącznie z Wikipedią – starą górę. I to łykają turyści. Prawda jest natomiast taka, że Machu Picchu oznacza rytuał dzielenia się liśćmi koki!

Żują je tu wszyscy. Zwłaszcza w wysokich górach gdzie rośnie. My też podczas trekkingu wpychamy je sobie do ust i sączymy. Liście koki maja w sobie tyle enzymów i substancji odżywczych, że pozwalają na pracę na wysokości przez cały dzień bez jedzenia.

Pomagają też okiełznać skutki choroby wysokościowej, która łapie tak 3 na 10 osób od 3000 metrów w górę. I nie, nie przez to, że zawiera kokainę. Jest jej w jednym liściu tyle, co 0,5%, żeby zrobić gram kokainy potrzeba takich z kilogram. Jest po prostu rośliną leczniczą, legalną w Peru i  w Ekwadorze. I nigdzie więcej. Pijemy z nich herbatę i żujemy przez cały pobyt w górach.

Mega przygoda i doświadczenie, o to mi właśnie chodziło.

PRZYSTANEK #7 (grudzień 2019 – luty 2020)

AUSTRALIA

Jutro wyruszam do Sydney – miejsca oddalonego o 15 529 km od Sanoka. Tak daleko od domu jeszcze mnie nie było. Mieszkam na Bondi Beach – jednej z najbardziej charakterystycznych miejscówek w mieście. Piękna duża plaża surferów. Mam tam w klapkach 10 minut. Z miejsca bije mega energia! Wszyscy ćwiczą, babcie, dziadki, ojciec z synem, aż mi się chce!

Mieszkam u Polki… dziewczyny z Jasła. I rządził tym przypadek, więc świat po raz kolejny udowadnia, że jednak taki ogromny nie jest!

Od początku nowego roku moja utopia zaczyna przeradzać się w szukanie pracy i walkę z czasem/budżetem, bo jest tu drogo. Ale osoby pracujące zarabiają tyle, że wydaje się wystarczać wszystkim na wszystko! Ludzie są mega mili! Witasz się z kierowcą miejskiego autobusu i żegnasz jak wychodzisz. Ludzie są tu też nadzwyczaj piękni! Jak wspomniałem masa ludzi jest aktywna i to widać na ulicach. Kark tak mi nie trzeszczał jeszcze nigdzie. Pierwsze wrażenie bardzo pozytywne i czuję tu wspaniałą przygodę!

Jeżeli macie możliwość dostania wizy WORK and TRAVEL na rok, to jest to jedno z najlepszych miejsc jakie kiedykolwiek odwiedziłem. Dobry hajs, jest spokojnie, więc w pogoni za nim klapek nie pogubicie… (odnoszę się raczej do gastro, bo ten temat rozpoznałem). Będziecie sobie mogli śmiało pozwolić na objechanie kontynentu, a jak się zepniecie, to może przywieźć sporo siana do Polski. Trochę na uboczu świata, nawiedzana kataklizmami kraina o przepięknych krajobrazach, z międzynarodowym towarzystwem, słoneczną pogodą, przy której zapomnicie o zimie i z potencjałem na przygodę życia. Wypada się przygotować wcześniej, a nie na fifa Rafa.

PRZYSTANEK #8 (luty – marzec 2020)

INDONEZJA

Teraz czas na historię o wyspie bogów – Bali! Takie miano w języku indonezyjskim nosi to miejsce. Jest też nazywana wyspą miłości… i takiej tu znalazłem wiele!

Do natury, krajobrazów – szalenie zielonych tarasów ryżowych wszędzie dookoła, niespotykanie turkusowej wody o idealnej temperaturze, bez względu na porę dnia, rzeźby skalne, klify i wulkany. Gdzie nie spojrzysz jest piękne. Palmy, kwiaty – plumerie, motyle i makkaki. Objechałem kawał wyspy i samo przemieszczanie się po niej, pomimo troszkę innych zasad pierwszeństwa na drogach, jest doświadczeniem samym w sobie. Uwielbiałem po prostu sunąć przez tę zieleń! To chyba zasługa pory deszczowej i odnośnie jej – pada co noc! Ale to naprawdę nie stanowi problemu! Z wodą można robić tu wiele świetnych rzeczy i tak, kolejną miłością była ta, do świata morskiego!

Udało mi się zejść pod wodę dwa razy. Ogrom życia morskiego, podwodne robaczki, które były rarytasem na Utili są tu wszędzie! Żółwie, niespłoszone obecnością ludzi, pływają przy plaży. Wystarczy wejść do wody do pasa i włożyć głowę do wody. Odnalazłem Nemo – czyli rodzaj clownfish, który wszyscy dobrze kojarzymy. Przyglądnąłem się kolosalnym rybom wyglądającym jak pozostałość po okresie jury, normalnie dinozaury. Spenetrowałem też kolejny wrak – USS Liberty, pozostałość po II WŚ!

No i najważniejsze – odnalazłem zwierzę, które ścigam odkąd zostałem scuba baby Manta Ray! Dostojne, pełne gracji podwodne orły. Odmiana rekina, super niegroźne i po prostu wspaniałe. Ich ruchy to spektakl, niczym balet! Serio! Płynąłem z nimi trzema, w pewnym momencie, gdy znalazłem się zaraz nad jedną z nich, ona odwróciła się do góry brzuchem, jakby do mnie, i tak płynęliśmy kilka metrów – dosłownie jakby się przywitała, dała znak, nawiązała kontakt – potem zatoczyła krąg i wróciła obok mnie szybując pod wodą z tym swoim dostojeństwem, coś nieprawdopodobnego.

A żeby historię uczynić jeszcze bardziej intrygującą, to dzień wcześniej obszedłem 5 Dive Shopów szukając łodzi, która jedzie w miejsce ich najczęstszego występowania – wszyscy mieli inne plany. Więc lekko zawiedziony, że znowu ich nie spotkam, dołączyłem do dziewczyn, aby snorkelować następnego dnia. I tak na siebie wpadliśmy, przypadek? Nie sądzę! Znak, los, przeznaczenie, cholera wie, ale nie przypadek.

Woda, plaża, fale i surfing! Kolejna miłość, która szczerze mnie jara! Znów słona woda i wodny sport. Ale jakże cudownie jest wstać rano, iść na plażę boso z deską, wskoczyć do wody, poleżeć na niej przy pnącym się do góry słońcu. Popróbować utrzymać się na falach, znaleźć balans.

Chyba moja najstarsza miłość – jedzenie. Lubię wszystko i nie wybrzydzam, ale tu bez odrobiny nawet przesady – co nie zamówisz, to będzie genialne. Nasi Campur, Gado Gado, Nasi Goreng, Fish Curry, Satay. Tanie, syte i przepyszne. Nabawiłem się fanaberii do soku z mango, który tutaj jest jak ambrozja! Owoce morza, ryby i mięso wszelakiej maści. Indonezja jest muzułmańskim krajem, ale Bali jest w 85% hinduskie. To sprawia, że nie ma restrykcji w kuchni. Kultura hinduska nadaje mega dużo kolorytu wyspie – wszędzie charakterystyczne świątynie, mury dookoła domów, kolory i kadzidła. Kapliczki, wianki, dźwięki i zapachy. Odbiera się to wszystkimi zmysłami.

PRZYSTANEK #9 (marzec 2020 – obecnie)

TAJLANDIA

W obliczu obecnego kryzysu (pandemia koronawirusa – przyp. red.) podjąłem pewne decyzje i chcę się nimi z Wami podzielić, abyście się nie głowili i martwili. A więc obecnie przebywam na wyspie PhiPhi w Tajlandii i tu zostaję zmierzyć się z tym chaosem. Uważam, że powrót do Polski wcale nie zapewniłby mi lepszego bezpieczeństwa, a przyszłość jest niepewna wszędzie. W razie grubego przypału będę łowił ryby i pił wodę z kokosa i jakoś to będzie. Teraz coś, co jest szczęściem w nieszczęściu – udało mi się dostać pracę jako Dive Master w lokalnym Dive Shopie! Oznacza to, że dopóki będą klienci, będę miał pracę marzeń. Powinno też wystarczyć, aby w miarę się tu utrzymać. Sytuacja obecnie jest bardzo normalna w porównaniu do tego, co się dzieje w Europie, więc na razie nie wpływa to jakoś szczególnie na to, co robię i gdzie jestem!

Clean Up Project. Ruszył gdzieś w połowie kwietnia i trwał przez 2 tygodnie. Około 100 nurków, z własnej inicjatywy, podjęło się wyciągania brudów z dna przy naszym wyspiarskim molo. Projekt spotkał się z ogromnym zainteresowaniem i wsparciem lokalnej społeczności. Przysyłali nam darmowe jedzenie, napoje, kawę. W międzyczasie rząd i lokalne władze zorganizowały dla wszystkich z zagranicy dwa darmowe posiłki dziennie oraz automatyczne przedłużenie wizy do końca lipca. Trochę nam wszystkim mowę odjęło.

Po dość burzliwych początkach znaleźliśmy idealną symbiozę na współistnienie podczas pandemii. Tajowie pomagali na molo odbierać od nas śmieci i następnie sami je segregowali. Każdy z Nas wyczekiwał kolejnego dnia!

Wyspa odzyskała rajski blask. Zazwyczaj muzyka dudni do godzin porannych, a po ulicach szlajają się zalani turyści. Teraz cisza i spokój. To było obłędne. Wkradaliśmy się wieczorami na jeden z nieużywanych infiniti pools, jednego z ekstrawaganckich resortów i słuchaliśmy ciszy podziwiając gwiazdy.

Rząd Tajlandii wyskrobał dla nas testy na koronawirusa, które obowiązkowo wszyscy musieliśmy przejść, aby zweryfikować oficjalnie, iż na wyspie nie ma ani jednego przypadku.

Co dalej zapytacie? Hmm… zostaję w Tajlandii do końca miesiąca, licząc na możliwość dalszej podróży przez ten kraj. Być może będę tu do połowy czerwca. A potem będę szukał jakiegokolwiek kraju otwartego na moje wizje. Jeśli będzie to Azerbejdżan, to jadę do Azerbejdżanu, jak Rosja to Rosja, jak Algieria to do Algierii.

Wiem jedno – powrót do Polski wycelowany mam w 2 sierpnia! To da dokładnie 365 dni dookoła świata.

„Czego nauczyłem się podczas tej podróży?”

To czego się nauczyłem jest prawie równoznaczne z tym, czego doświadczyłem oraz co zrozumiałem.

Taka podróż to ich ogrom.

Odkryłem, że ludzie z różnych stron świata, nie tyle że są inni, jakby się słusznie wydawało ze względu na różnice kulturowe, ale tacy jak my! To nie różnorodność mnie zaskoczyła, ale podobieństwa!

Doświadczyłem tego, że poza światem zachodnim, poza tym pędem, ludzie są dużo bardziej otwarci i ciekawi. Słuchamy takiej samej muzyki, oglądamy takie same filmy, czytamy te same tytuły, mamy podobne marzenia oraz borykamy się z podobnymi problemami. Mamy takie samo dążenie do szczęścia i wolności oraz podobną tolerancję na głupotę.

Odkryłem czym jest wolność. Jak to jest przestać snuć marzenia i ciągle za czymś gonić. Nauczyłem się jak doświadczać. Czegoś tak prostego jak życie TU i TERAZ, z umysłem wolnym od tykającego zegara.

Bo najtrudniej jest żyć prosto. Mogę o tym mówić dużo, ale nie zrozumie tego nikt, kto tego nie spróbował. Bo jak mnie zrozumiecie, gdy powiem Wam, że moimi problemami jest to, na co Wy nie zwracacie uwagi? Znalezienie bezpiecznego noclegu czy jedzenia?

Przesyt informacji nacierający z każdej strony, nagłówki artykułów mówiące jak masz żyć, czego potrzebujesz, co nosić, a nawet na co jesteś chory. Pęd zabierający chwile z życia i komfort, za który płaci się tak wysoką cenę. Pierwszy raz dotarło to do mnie tak wyraźnie, bo moja głowa jest już od tego wolna.

Odkryłem czym jest „odnajdywanie siebie”. Często ten slogan łączony jest z powiedzeniem: „wyruszył w podróż, by odkryć siebie na nowo” itp. Otóż poznając, co rusz, nowych ludzi opowiadasz im o sobie. Non stop powtarzasz to jak sam siebie widzisz. Definiujesz się na nowo, opowiadając raczej te pozytywne aspekty, ale też te, nad którymi czasem trzeba pochylić głowę. Opowiadasz i opowiadasz, aż zaczynasz sobie to ugruntowywać. Zdajesz sobie sprawę z wielu cech jakie posiadasz. Według mnie, to jest to słynne „odkrywanie siebie” w podróży.

Nauczyłem się podróżować samemu lecz zrozumiałem, że kiedyś chciałbym z kimś…

Dedykacja dla przyjaciół i rodziny

Zrzuciłem kurtynę z tego całego przedstawienia i znalazłem za nią Was. Kalibrujecie mój kompas życiowy, moralny i podróżniczy. Pewność, że co by się nie działo – Wy za mną stoicie, była źródłem odwagi do pierwszego oraz każdego kolejnego kroku tej podróży. Wasze reakcje na moje opowieści sprawiały, że mimo tak dalekich odległości czuje się Wam potrzebny. Ta nauka o przyjaźni, jakkolwiek trywialnie to zabrzmi, jest filarem mojej wiary w ludzi.

I wreszcie mam też dowód na to, że marzenia łatwo jest zamknąć w książce i postawić na półce… ale warto jest tę półkę wypieprzyć przez okno, a zostawić w rękach tylko to jedno arcydzieło!

Poczynania Rafała oraz więcej zdjęć można śledzić na Instagramie: @on__the__roam oraz na profilu Rafała na Facebooku: https://m.facebook.com/rav.snk

foto: materiały nadesłane / archiwum prywatne

24-05-2020

Udostępnij ten artykuł znajomym:

Udostępnij


Napisz komentarz przez Facebook

lub zaloguj się aby dodać komentarz


Pokaż więcej komentarzy (0)