REKLAMA
REKLAMA

Czy Polska jest bezbronna?

Dr hab. Romuald Szeremietiew. Polska posiada armię, którą może pokonać napastnik dysponujący 300-400 tys. żołnierzy. Takie siły może bez mobilizacji wystawić Rosja, a po mobilizacji także Białoruś i Ukraina. W Polsce nie buduje się żadnej armii, nie wspominając o jej nowoczesności. Wojska lądowe będą musiały wkrótce oddać na złom większość czołgów i bojowych wozów piechoty. Podobnie będzie z artylerią. Obrona przeciwlotnicza dożywa swoich dni. Marynarka Wojenna tonie.

Minister Siemoniak rozwiązał 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego i dokonał „telewizyjnych” dymisji wyższych oficerów Sił Powietrznych, przy czym trzech generałów właśnie z telewizji dowiedziało się o swojej dymisji.

Według mediów, to dopiero początek czystek w armii.
Obserwowałem wypowiedzi premiera i ministra uzasadniające podjęte kroki. Dostrzegam, że obaj nie rozumieją, do czego był potrzebny 36. SPLT. Politycy ci, zdaje się, uważają, że była to jakaś wojskowa „firma” lotnicza do przewożenia tzw. ważnych osób. Sądzą, że te same cele można będzie osiągnąć, latając samolotami cywilnymi.

Minister Radosław Sikorski dokonał odkrycia, że takie loty można wykonywać samolotami wynajętymi np. z firmy klocków lego.

W państwie są urzędnicy podejmujący decyzje w sytuacjach trudnych, gdy pojawiają się nagle zagrożenia, katastrofy, gdy prowadzi się wojnę. Są to prezydent, premier, ministrowie ważnych dla bezpieczeństwa państwa resortów. Oni powinni mieć stały kontakt z podległymi służbami, które w razie konieczności powinny otrzymywać stosowne polecenia i rozkazy. Także w trakcie podróży przełożonych na terenie kraju i za granicą taki kontakt musi być zachowany. Samolot, którym przemieszczają się prezydent lub premier, musi być wyposażony w środki łączności. Muszą one być bezpieczne, bowiem służą do przekazywania tajnych informacji. Samoloty pasażerskie cywilne nie mają takich urządzeń. Nie trzeba tłumaczyć, że prezydent nie powinien przekazywać tajnych informacji za pośrednictwem telefonu komórkowego.

Kolejną okolicznością rozstrzygającą o konieczności używania lotnictwa wojskowego jest miejsce docelowe lotów. Często zdarza się, że chociażby minister obrony udaje się w miejsce toczonych walk. W takie rejony nie może latać samolot cywilny. Także dostarczanie pomocy w rejony trzęsień ziemi, różnych katastrof z uwagi na niebezpieczeństwo wykonują samoloty wojskowe. Specjalne lotnictwo wojskowe jest też używane w razie wykonywania operacji specjalnej, np. przewiezienia komandosów do odległego kraju w celu uwolnienia porwanych obywateli. Trudno sobie wyobrazić, aby oddział udający się na taką misję leciał samolotem rejsowym, a jego wyposażenie bojowe było nadawane jako bagaż na lotnisku. Wreszcie Polska jest państwem należącym do NATO. Prezydent i szef rządu RP także z tego powodu powinni poruszać się środkami transportu zapewniającymi im w razie konieczności łączność z kwaterą główną Sojuszu w Brukseli.

Miała być profesjonalizacja i modernizacja
Te wszystkie funkcje powinien spełniać 36. SPLT. I spełniał, mimo braku właściwego wyposażenia, niedofinansowania i wynikających z tego braków w szkoleniu. Decyzja MON likwidująca pułk jest szkodliwa i dowodzi, że tak jak niekompetentni okazali się urzędnicy MON i MSWiA w przelocie do Smoleńska, tak samo niekompetentni są ci, którzy likwidują pułk specjalny i wyrzucają ze służby dowódców lotnictwa.

Premier Donald Tusk wysoko ocenił pracę odchodzącego ze stanowiska ministra Bogdana Klicha, nazywając go najlepszym ministrem spośród wszystkich, którzy dotąd kierowali resortem. Ze swojej strony dokonania Klicha oceniam negatywnie. Już mianowanie go na stanowisko szefa MON było pomyłką. Postawiono na czele armii lekarza psychiatrę, z przekonań pacyfistę, który w młodości był zwolennikiem uchylania się od służby wojskowej. Do tego obciąża go cały szereg tragedii w wojsku, jak choćby katastrofa samolotu CASA pod Mirosławcem, w której zginęło wielu wyższych dowódców Sił Powietrznych. Także bliższy ogląd katastrofy smoleńskiej wykazuje dramatyczne błędy popełnione przez służby MON, którymi kierował Bogdan Klich. „Reformy” wprowadzane przez niego w Siłach Zbrojnych okazały się wielkim nieszczęściem.

Dwa określenia, których używał Klich, chlubiąc się swoimi dokonaniami: profesjonalizacja i modernizacja – wydają się ponurym żartem. Tak zwane uzawodowienie armii sprowadziło się do zrezygnowania z poboru, czyli doszło do zaprzestania szkolenia rezerw. W praktyce skutkuje to negatywnymi zjawiskami już dziś. W jednej z jednostek, gdzie służbę pełnią „zawodowi”, zaplanowano ćwiczenia poligonowe. Nie mogły się odbyć, bowiem wielu przedstawiło zwolnienia lekarskie wyłączające ich ze służby.

Czy na wojnie tacy wojacy też pokażą dowódcy zwolnienie lekarskie przed pójściem do ataku?
Minister Klich zdewastował istotę służby wojskowej. Żołnierz zawodowy zaczął uważać się za kogoś w rodzaju zatrudnionego według prawa pracy. A pracownik o określonej godzinie kończy robotę i nic go więcej w „firmie” nie obchodzi. Mamy więc żołnierzy traktujących mundur jako rodzaj kombinezonu roboczego, który po pracy zostawia się w szatni.

Czy armia jest w stanie nas obronić?
Oficjalnie Siły Zbrojne liczą około 100 tys. żołnierzy (faktycznie trochę ponad 80 tys.). Według MON, w służbie jest ponad 30 tys. szeregowców. Pozostali to ponad 100 generałów oraz oficerowie i podoficerowie, a więc dowódcy różnych szczebli. Jak nietrudno wyliczyć, na jednego dowódcę w armii ministra Klicha wypada około pół szeregowca. Stanowi to ewenement w skali światowej.

Ustalono, nie wiadomo na podstawie jakich kryteriów, że Polsce wystarczy 100 tys. zawodowych żołnierzy. Mamy jeszcze w spadku po armii z poboru pewien zasób rezerwistów. Możemy jeszcze w razie zagrożenia, zdaje się, zmobilizować do 500 tys. żołnierzy. Zrezygnowano z poboru, czyli ze szkolenia rezerw na wypadek mobilizacji armii na wojnę, więc liczba ta będzie z upływem lat topnieć.

Na wojnie w starciu armii złożonych z ofensywnych wojsk operacyjnych do zwycięstwa wystarcza przewaga 3:1. Trzy dywizje powinny pokonać jedną. Inne proporcje występują, jeżeli trzeba złamać opór nieregularny – np. w walce z obroną terytorialną napastnik musi mieć przewagę 20:1, a w bojach na terenach zurbanizowanych (miasta) nawet 52:1. Polska nie ma sił przygotowanych do prowadzenia walk nieregularnych. Mamy armię, którą może pokonać napastnik dysponujący 300-400 tys. żołnierzy. Takie siły może bez mobilizacji wystawić Rosja, a po mobilizacji także Białoruś i Ukraina.

Wojsko Polskie powinno być zdolne do obrony obywateli (38,5 mln ludzi) i terytorium państwa polskiego (322 575 km kw.). Według danych Głównego Urzędu Statystycznego, w Polsce znajduje się 909 miast, w tym tak ważne centra administracyjne jak Warszawa, 30 tys. mostów i tuneli, 12 dużych portów lotniczych i tyle samo ważnych portów morskich. Wyróżnia się też 22 duże okręgi oraz kilkadziesiąt mniejszych ośrodków przemysłowych. Te miejsca mogą być zaatakowane przez agresora. Całkowita długość polskich granic wynosi 3511 km, w tym do ewentualnej obrony może wskazać 440 km granicy morskiej, 210 km granicy z Rosją (obwód kaliningradzki), 418 km z Białorusią, gdzie są bazy rosyjskich wojsk i być może granica z Ukrainą – 535 kilometrów. Łącznie mamy 1603 km granic do obrony. Armia ministra Klicha i jego następcy nie ma szans, aby obronić kraj.

„Umiesz liczyć, licz na siebie”
Władze zapewniają, że w razie zagrożenia możemy liczyć na pomoc sojuszników. Ale pamiętajmy, że ewentualne wsparcie NATO też nie przyjdzie od razu. Musi upłynąć trochę czasu, aby sojusznicy zgromadzili swoje siły i wsparli polską obronę. Do tego momentu trzeba będzie bronić kraju wyłącznie własnymi siłami. Taki wariant był ćwiczony jakiś czas temu w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego. Założono, że siły, jakie Polska wystawi do obrony, stanowić będą istniejące 15 brygad wojsk operacyjnych. Według norm taktycznych taka brygada może bronić od 20 do 30 km granicy lub terenu o powierzchni 150 km kwadratowych. Na tej podstawie można więc wnosić, że obecna polska armia będzie mogła bronić około jednej piątej zagrożonych granic lub niecały 1 procent terytorium RP.

W Polsce nie buduje się żadnej armii, nie wspominając o jej nowoczesności.
To widać gołym okiem, np. wojska lądowe będą musiały wkrótce oddać na złom większość czołgów i bojowych wozów piechoty. Podobnie będzie z artylerią. Obrona przeciwlotnicza dożywa swoich dni. Marynarka Wojenna tonie. Z raportu przygotowanego przez dowództwo MW dowiadujemy się, że w służbie znajdują się okręty wodowane w latach 60. i że od 20 lat marynarze nie dostali ani jednej nowej jednostki. Na flotę polską liczącą 41 okrętów wypada zaledwie 11 okrętów uderzeniowych. Z tej liczby 8 (2 fregaty, 4 okręty podwodne, 2 okręty rakietowe) trzeba będzie po 2015 roku oddać na złom. Zostaną tylko 3 sprawne okręty. Raport dowództwa MW stwierdza: „Doprowadzi to do utraty zdolności bojowej”.

Istnieje Strategia Bezpieczeństwa Narodowego z 2007 roku i załącznik do niej, który nazywa się Strategią Obronności Rzeczypospolitej Polskiej przyjęty w 2009 roku. Zapisano w nich deklarację o konieczności przygotowania Sił Zbrojnych do obrony kraju, ale są to zapisy puste. Nie ma bowiem żadnych wskazań, jak to zadanie będzie wykonane. Resort obrony jako główny cel Sił Zbrojnych przyjmuje zresztą potrzeby misji wykonywanych poza granicami państwa polskiego. Uważa też, że nie wystąpi żadne zagrożenie dla niepodległości Polski i całości jej terytorium. MON wyklucza pojawienie się zagrożenia wojennego do 2030 roku. Nie wiadomo, na jakiej podstawie to ustalono.

Klich odszedł, ale czy będzie lepiej?
W 2009 roku siły zbrojne Federacji Rosyjskiej odbyły wielkie manewry na terenie europejskiej części Rosji i na Białorusi. Celem ćwiczeń było tłumienie „polskiego” powstania w Grodnie i odparcie polskiej agresji na Białoruś podjętej przez WP w obronie grodzieńskich powstańców. Te manewry wywołały zdziwienie ministra Klicha, ale nie skłoniły go do wyciągnięcia wniosków. Wojsko Polskie ma nadal walczyć w odległych rejonach świata, a jedyną formą działań są operacje pacyfikacyjne, w których polski żołnierz zmierzy się z partyzantem lub terrorystą. W przeglądzie strategicznym opracowanym ostatnio w MON mówi się, że wojsko ma posiadać „zdolności rażenia na dalekich dystansach”. To oznacza, że funkcje obronne, defensywne zeszły na dalszy plan.

Trzeba uwzględnić polski współudział w misjach NATO, ale nie można się do tego ograniczać. Tymczasem biorąc pod uwagę strukturę wydatków MON, widać, że na obronę kraju niewiele zostaje. Przypomnę, że wojsko musi być gotowe do obrony kraju. Tak mówi Konstytucja RP. Chociaż nie ma zagrożenia na południu czy zachodzie Polski, to wschód nadal nie jest pewny. Wydarzenia na Kaukazie, konflikt rosyjsko-gruziński, wspomniane rosyjskie manewry na Białorusi – to wszystko pokazuje, czego można się spodziewać. Wniosek: głównym założeniem planowania obronnego mogą być jakieś „niespodzianki” z kierunku wschodniego.

Kiedy Polska starała się o członkostwo w NATO, amerykański ośrodek RAND Corporation opracował propozycje, jak powinna być budowana polska armia. Wskazywano cztery etapy: w pierwszym zalecano utworzyć siły zbrojne zdolne do obrony granic, w drugim – komponent, który będzie wspierać najbliższych sojuszników w NATO. Etap trzeci – wojsko będzie w stanie wspierać sojuszników na terenie całej Europy. Dopiero w czwartym i ostatnim Polska miała stworzyć komponent, który będzie można wysłać poza Europejski Teatr Działań Wojennych. Tymczasem postąpiono tak, jakby ktoś, budując dom, pominął fundamenty, ściany, dach, a skupił się na ozdobnym balkonie. Twórcą tego balkonu jest bez wątpienia minister Klich, który wreszcie odszedł z resortu, ale sądząc po pierwszych poczynaniach jego następcy, w wojsku lepiej nie będzie.

Autor jest profesorem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II – dziekanem WZPiNoG w Stalowej Woli,  byłym wiceministrem i p.o. ministrem obrony narodowej.

09-08-2011

Udostępnij ten artykuł znajomym:

Udostępnij

Napisz komentarz przez Facebook

lub zaloguj się aby dodać komentarz


Pokaż więcej komentarzy (0)