Edukacyjna niewydolność państwa
Rząd Donalda Tuska odżegnuje się od pełnej odpowiedzialności za utrzymanie szkół. Pozbawiona poważnego zaangażowania władz debata o finansach polskiej oświaty ma bardzo szkodliwy skutek uboczny: pogłębia erozję autorytetu nauczyciela.
Czy ozdrowieńczy dla edukacji impuls może przyjść od społecznego ruchu oświatowego?
„Krótka kołdra” oświaty
W pełnej emocji dyskusji o finansach oświaty, likwidowaniu szkół i statusie nauczyciela jako pracownika brakuje często elementarnych informacji.
Kto odpowiada za utrzymanie szkół: rząd czy samorządy? Jak naliczane są pieniądze na cele oświatowe i według jakiego klucza rozdzielane szkołom?
Środki na utrzymanie szkół i placówek oświatowych są przekazywane gminom i powiatom w ramach tzw. subwencji. Co to oznacza?
Państwo zabiera pieniądze mieszkańcom polskich wsi i miast poprzez różnorodne podatki. Wędrują one w większości do budżetu centralnego. Część środków krajowej kasy jest przeznaczona na cele oświatowe. Te pieniądze są przekazywane z powrotem do Polski lokalnej – do budżetów samorządów. Kwota, jaką otrzymują poszczególne gminy i powiaty, jest uzależniona od liczby uczniów w poszczególnych typach szkół.
Pieniądze na oświatę podlegają zatem redystrybucji w ramach scentralizowanego systemu. Dzięki temu bogatsze i biedniejsze części kraju otrzymują podobne środki na oświatę z centralnego budżetu. Jest to jednak system niezwykle kosztowny. Utrzymuje on nie tylko oświatę (i inne publiczne cele), ale także rozbudowaną biurokratyczną strukturę powołaną do obsługi tego mechanizmu.
Samorządy otrzymują zatem pieniądze „na ucznia”. Szkoły i placówki nie organizują jednak dla dzieci i młodzieży zajęć indywidualnych (poza wyjątkowymi sytuacjami), lecz zajęcia w oddziałach i grupach. Ponieważ uczniów jest coraz mniej (niż demograficzny), oddziały stają się coraz mniej liczne. Są przez to kosztowniejsze.
Na przykład na oddział 20-osobowy pieniędzy z państwowej kasy jest o jedną trzecią mniej niż na 30-osobowy (skoro subwencja jest naliczana „na ucznia”). Można również utworzyć mniejszą liczbę dużych „tańszych” oddziałów. Oznacza to jednak utratę pracy przez nauczycieli.
Dodajmy, że wiele kosztów m.in. związanych z utrzymaniem budynków, obiektów sportowych itp. jest niezmiennych bez względu na liczbę uczniów w szkole. Inne koszty – przede wszystkim płace nauczycieli – mimo malejącej liczby uczniów i relatywnie malejącej subwencji znacząco wzrastają.
Te i wiele innych okoliczności sprawiają, że mimo rosnących wydatków budżetu państwa na oświatę są one niewystarczające. Szkoły jednak istnieją i modernizują się m.in. dlatego, że większość samorządów przeznacza na cele oświatowe środki własne. Kwota tych dokładanych pieniędzy wzrosła z 9 mld w 2003 r. do 21 mld w 2010 roku.
Dochody gmin i powiatów nie wzrosły jednak w tym okresie zbytnio, powiększył się za to zakres różnorodnych zadań nałożonych na nie przez władzę centralną. Protest samorządowców, którego głównym aktem ma być manifestacja w Warszawie zapowiadana na wrzesień, jest zatem reakcją na zasadniczą niewydolność centralnych organów państwa. Dodatkowo prowokuje go nieustanne odżegnywanie się od odpowiedzialności za sferę edukacji przez rząd PO, odsyłający zainteresowanych do władz lokalnych.
Władza centralna w coraz mniejszym stopniu wywiązuje się ze swojego pierwszorzędnego zadania: gromadzenia i zarządzania środkami niezbędnymi do realizacji dobra wspólnego, którym jest rozwój życia osobowego (intelektualnego, moralnego, twórczego) obywateli. W pierwszych etapach życia ten rozwój, gdy wykracza poza środowisko rodzinne, dokonuje się przede wszystkim w instytucjach edukacyjnych.
Koszty edukacyjnych utopii
Mimo niewydolności państwa dotyczącej m.in. finansowania oświaty nie słabnie ideologiczny zapał polityków do manipulowania innym wymiarem edukacji. Niekończące się od kilkunastu lat pasmo reform szkolnictwa to próba budowania utopii. A ponieważ nieistniejąca wyspa edukacyjnej szczęśliwości wciąż jedynie majaczy na horyzoncie, potrzebne są kolejne reformy, ustawy, programy.
Tymczasem zadaniem państwa urzędników nie jest określanie (a raczej permanentne zmienianie) celów kształcenia i wychowania. Suwerenem w tej dziedzinie jest sam człowiek-osoba. W przypadku ucznia osobowe ukierunkowanie się na prawdę, dobro i piękno dokonuje się w relacji do nauczyciela-mistrza. Ten zaś wzorce czerpie i podsuwa uczniowi z dorobku kultury własnego narodu i własnej cywilizacji. Dysponentem dziedzictwa narodowego jest zaś elita narodu, której jedynie częścią mogą być politycy. Mogą, lecz nie muszą, czego dowodzi aktualny stan „klasy” politycznej.
Jaki powyższa uwaga ma związek z finansowaniem oświaty i jej zarządzaniem? Po pierwsze, ideologiczne zapędy polityki edukacyjnej w postaci reform generują od lat kolosalne koszty. Coraz bardziej rozbudowane „cudowne” mechanizmy edukacyjnej utopii kosztują bardzo dużo: zbiurokratyzowanie wielu sfer w szkole (ostatnio papiero- i czasochłonna „pomoc” psychologiczno-pedagogiczna w szkole), powszechnie krytykowany system egzaminów zewnętrznych, orwellowski system informacji oświatowej, koszty wdrażania olbrzymiej liczby zmian w systemie prawnym, choćby finalizowanej właśnie reformy programowej… Dodajmy, że każdemu z tych przedsięwzięć towarzyszy obfitość szkoleń, warsztatów i treningów, których nie prowadzą bynajmniej wolontariusze.
Po drugie, „reformatorskie” niekończące się destabilizowanie systemu oświaty niezwykle utrudnia (nierzadko wręcz uniemożliwia) racjonalne zarządzanie tą sferą lokalnego życia społecznego. Mnogość i zmienność przepisów jest dużym wyzwaniem dla dobrej i prawej woli lokalnych włodarzy albo nieodpartą pokusą, gdy tej prawości zabraknie.
„Granie” oświatą
Czy uda się jednak całkowicie uniknąć ideologicznych uproszczeń i utopijnych zapędów? Pierwszorzędną receptą jest podmiotowe traktowanie nauczyciela w systemie edukacyjnym.
Tymczasem radykalne głosy w toczącej się właśnie dyskusji kwestionują zarówno wartość pracy pedagogicznej, jak i prawo pracowników oświaty do przerwy wakacyjnej. Niewybaczalnym, niezwykle kosztownym dla całego życia społecznego skutkiem ubocznym braku umiaru w dyskusji o finansowaniu oświaty jest dalsza erozja autorytetu nauczyciela.
Docenieniu powagi pracy pedagogicznej nie służy przyjmowanie przez ministerstwo edukacji fałszywej roli arbitra pomiędzy samorządami prowadzącymi szkoły (za niewystarczającą subwencję naliczaną przez rząd) a związkami zawodowymi pedagogów. Nie służy temu celowi wizerunek nauczycieli jako rewindykacyjnej, zamkniętej na modernizację grupy pracowniczej – budowany przez postkomunistyczny ZNP. Nie służy mu także, rysowany przez niektórych samorządowców i dziennikarzy, fałszywy obraz rozpieszczanego podwyżkami, dobrze zarabiającego nauczyciela.
Poza utopijnymi zabiegami mamy więc do czynienia w polityce oświatowej z cynicznymi zagrywkami. Szczególnie bolesnym przykładem „grania” sferą edukacji przez obecną ekipę rządową jest wykreślenie w stosownym rozporządzeniu lekcji religii z ramowego programu nauczania. Celem tego zabiegu jest podanie w wątpliwość ustabilizowanej pozycji tych zajęć w systemie edukacyjnym.
Trudno się spodziewać, że samorządy prowadzące szkoły masowo przystąpią do kwestionowania zapisów Konstytucji i ustaw gwarantujących prawo nauczania religii w szkole. Nie można jednak wykluczyć, że ekstremiści, mający przecież swoje antycywilizacyjne stronnictwo w postaci Ruchu Palikota, będą zmierzać do takiego precedensu. Obłudna argumentacja radykałów w odniesieniu do tej tematyki już dziś mówi o kwestiach finansowych.
Sam sposób przeprowadzenia tej zmiany prawnej wpisuje się w ciąg rządowych posunięć budujących złą atmosferę w relacjach państwo – Kościół. Po naukowcach (wskazujących na niski poziom kandydatów na studia), literatach (którzy nie zdali matury z „kluczem”), publicystach (niezostawiających suchej nitki na polityce edukacyjnej PO) hierarchowie Kościoła to kolejni reprezentanci narodowej elity, z którymi edukacyjni decydenci nie potrafią znaleźć wspólnego języka.
Nowoczesne zarządzanie i stare cnoty
Finansom oświaty posłużyć może zatem uwolnienie jej od ideologicznych uwikłań, od „reform”. Dopóki środki na szkoły gromadzone są poprzez scentralizowany system, odpowiedzialności za nie musimy stanowczo domagać się od władz centralnych, a nie tylko od samorządów terytorialnych. Racjonalności zarządzania w edukacji, tak jak w całym państwie, nie należy spodziewać się bez zasadniczego przełomu, bez uzdrowienia polskiej klasy politycznej.
Oczywiście wgląd i oddziaływanie opinii publicznej na system oświaty są stosunkowo najłatwiejsze na poziomie lokalnym. Nie wszystkie gminy i powiaty są ekspozyturami koalicji rządowej. Nie wszystkie są szczelnie zamkniętymi „ranczami” w rękach klik.
Należy zatem oczekiwać od nich w kierowaniu oświatą zarówno starych cnót, jak i nowoczesnych narzędzi zarządzania. Badania wskazują, że niemal połowa samorządów przejawia różnego typu aktywność w zarządzaniu oświatą, wykraczającą poza bierne administrowanie. Tam, gdzie towarzyszą temu roztropność i sprawiedliwość, polska szkoła ma się wciąż nie najgorzej.
Najważniejszą cnotą w dziedzinie edukacji jest długomyślność. To siostra cierpliwości, która nie tylko potrafi przetrwać napór przeciwności, ale też wytrwale oczekiwać odległych, dobrych rezultatów aktualnych wysiłków. Długomyślność łączy datę powstania Collegium Nobilium (1740) i 3 maja 1791, to ona spina ruch oświatowy pierwszych dziesięcioleci XX w. i chlubne, choć tragiczne karty państwa podziemnego i Powstania Warszawskiego.
Czy po Euro 2012 wielkim narodowym celem nie powinien stać się nowy ruch oświatowy? Jego zaczątki zawiązały się spontanicznie w obronie pozycji historii w nauczaniu licealnym. Jednak po minimalnym ustępstwie ze strony MEN wydźwięk medialny tych inicjatyw znacznie osłabł. Oby nie zabrakło i dzisiaj długomyślności.
Radosław Brzózka
Źródło: Nasz Dziennik
lub zaloguj się aby dodać komentarz
Zaloguj się aby dodać komentarz