Europa w uścisku Niemiec
Prof. Tadeusz Marczak kierownik Zakładu Studiów nad Geopolityką Uniwersytetu Wrocławskiego.
Na wschód od Polski następuje reintegracja przestrzeni postsowieckiej w postaci tzw. Związku Eurazjatyckiego funkcjonującego od 1 stycznia 2012 roku. Na zachód od nas Niemcy usiłują uzyskać pozycję, jaką miała III Rzesza w latach 1939-1940.
Polska i inne kraje międzymorza bałtycko-czarnomorsko-adriatyckiego traktowane są ponownie jako znienawidzony „kordon sanitarny” będący zawalidrogą w tworzeniu „wspólnej przestrzeni od Władywostoku do Lizbony”, a ponadto jako potencjalny sojusznik Ameryki.
Niemcy i Rosja realizują ambitny plan geopolityczny, równolegle i zapewne w ścisłej koordynacji. Projekt ten w charakterze balonu próbnego zaanonsował światu doradca Kremla Siergiej Karaganow, wzywając do utworzenia „Związku Europy i Rosji”.
Po tym wstępnym „rozpoznaniu bojem” głos zabrał premier Władimir Putin, apelując o utworzenie „wspólnej przestrzeni ekonomicznej od Władywostoku do Lizbony”.
Jego artykuł pod tym tytułem ukazał się 25 listopada 2010 roku na łamach „Sueddeutsche Zeitung”, wzmacniając wymowę wizyty rosyjskiego premiera w Niemczech. Trudno w tym miejscu oprzeć się historycznej reminiscencji. Projekt Putina ujrzał światło dzienne dokładnie w 70. rocznicę ukazania się broszury kojarzonego z nazistami geopolityka niemieckiego Karla Haushofera, zatytułowanej „Blok kontynentalny”.
Tak pamiętny w naszej historii pakt Ribbentrop-Mołotow był wstępem do jego realizacji. Według Haushofera, blok miały tworzyć: III Rzesza dominująca wówczas nad Europą Zachodnią i Środkową, a więc zachodnią częścią eurazjatyckiego megakontynentu, i Związek Sowiecki władający północno-wschodnią częścią Eurazji. Przewidziano także udział Japonii w tym projekcie.
Blok kontynentalny wymierzony był w Wielką Brytanię, największe mocarstwo ówczesnego świata. By zachwiać jej pozycją, zaatakowano w 1939 roku Polskę traktowaną jako naturalnego sojusznika brytyjskiej potęgi morskiej i stanowiącą zasadniczą część „kordonu sanitarnego” oddzielającego Niemcy od Rosji.
To, co się dzieje obecnie na eurazjatyckim masywie kontynentalnym, nosi znamiona powtórki bloku kontynentalnego. Zmienił się podmiot polityczny, w który projekt ten jest wymierzony. Obecnie są nim Stany Zjednoczone traktowane notabene jako geopolityczny sukcesor imperium brytyjskiego.
Istota euro
Jak przebiega realizacja projektu w zachodniej części Eurazji? Od dłuższego już czasu żyjemy pod wrażeniem kryzysu w krajach Unii Europejskiej, które przyjęły wspólną walutę w postaci euro. Nie od rzeczy będzie więc zwrócić uwagę na genezę i charakter tej waluty.
Jeśli (w polityce) nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o pieniądze. Jeśli (w finansach) nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o politykę. Euro pomyślane było jako projekt głównie polityczny i taką też rolę – choć w pewnym punkcie diametralnie zmienioną – odgrywa także dzisiaj.
Dwa zasadnicze zadania polityczne legły u narodzin wspólnej europejskiej waluty. Pierwotnym celem realizowanym do dziś jest walka z hegemonią amerykańską.
Francuski geopolityk Henri de Grossouvre, propagator osi Paryż – Berlin – Moskwa, stwierdzał bez ogródek:
– „Podstawą potęgi amerykańskiej jest dolar”.
Żeby osłabić Amerykę, trzeba zatem osłabić dolara. Dolar przeszedł w swej historii długą i skomplikowaną drogę znaczoną m.in. niezwykle wysokim spadkiem jego wartości. Kluczowym momentem w jego najnowszej historii był rok 1971, kiedy to prezydent Richard Nixon ogłosił, że Stany Zjednoczone „tymczasowo” zawieszają wymienialność dolara na złoto, co trwa do dziś. Paradoksalnie nie zachwiało to pozycją dolara jako waluty światowej. Po kilku latach, w 1975 roku, po mistrzowsku rozgrywając sytuację na Bliskim Wschodzie (pierwszy kryzys naftowy), Amerykanie sprawili, że dolar stał się walutą rozliczeniową w handlu ropą naftową. Straciwszy więc pokrycie w złocie, dolar zyskał faktycznie pokrycie w bliskowschodniej ropie naftowej. I tej jego pozycji Amerykanie strzegą jak źrenicy oka. Jest to zrozumiałe. Około 70 proc. wydrukowanych dolarów krąży poza terytorium Stanów Zjednoczonych. Używa się ich jako waluty w transakcjach handlowych, głównie ropą naftową, stanowią też rezerwę walutową w bankach centralnych różnych państw. Spadek zaufania do dolara jako waluty światowej spowodowałby powrót tej masy banknotów do USA, gigantyczną inflację i załamanie gospodarcze, które mogłoby przerodzić się w katastrofę polityczną. Taki zresztą czarny scenariusz dla Stanów Zjednoczonych przewidywał prof. Igor Panarin z moskiewskiej Akademii Dyplomatycznej.
Drugim celem politycznym, który miało spełniać euro, zwłaszcza w zamierzeniach Francuzów, miała być kontrola potęgi ponownie zjednoczonych Niemiec. Problem niemiecki nigdy nie zginął z pola widzenia zachodnich mężów stanu.
W okresie zimnej wojny gen. Charles de Gaulle usiłował neutralizować wzrost znaczenia Niemiec Zachodnich poprzez zbliżenie z nimi (traktat elizejski). Kiedy mający wątpliwości co do słuszności tej strategii Henry Kissinger zapytał prezydenta Francji, w jaki sposób uchroni swój kraj przed dominacją niemiecką, ten odpowiedział krótko: „par la guerre” (drogą wojny). Likwidacja żelaznej kurtyny otworzyła drogę do zjednoczenia Niemiec. Kolejny prezydent Francji Fran÷ois Mitterrand najpierw starał się wyperswadować Michaiłowi Gorbaczowowi zgodę na zjednoczenie, ale jego wizyta w Kijowie nie przyniosła rezultatu. Przyjęto więc, że potęgę Niemiec bazującą na sile ich narodowej waluty można będzie kontrolować za pomocą wspólnej waluty europejskiej, jaką stało się euro. Obecne wydarzenia, których areną jest strefa euro i cała Unia Europejska, pokazują, jak bardzo się mylono. Dzisiaj to Niemcy kontrolują Europę za pomocą euro.
Kryzys
Od trzech lat jesteśmy świadkami głębokiego kryzysu dotykającego kraje tworzące strefę euro. Rozpoczął się on od Grecji. W jej przypadku, a także innych krajów południa Europy i Irlandii, po przyjęciu euro ujawniła się zasadnicza nierównowaga ekonomiczna UE: podział na stojące wyżej technologicznie kraje północy, zwłaszcza Niemcy, oraz względnie zacofane wobec nich kraje południa.
Przed wstąpieniem do strefy euro Grecja miała zbilansowaną wymianę handlową z Niemcami. Od tamtej pory jej sytuacja gwałtownie się pogarsza. Podobnie było w przypadku Irlandii. Irlandzki komentator Kevin Myers tak opisuje sytuację swojego kraju: „Kiedy mieliśmy własną walutę i własne stopy procentowe, mieliśmy naturalną obronę, tamę przed zatopieniem nas przez Wielkie Niemcy.
Ale euro – wielkoniemiecka marka – zniszczyło tę linię obrony do tego stopnia, że co najmniej dwa pokolenia Irlandczyków będą zmagać się z niemożliwymi do spłacenia długami na rzecz Wielkoniemieckiego Banku Imperialnego, który nosi mylącą nazwę Europejskiego Banku Centralnego”. Ten aspekt kryzysu strefy euro rzadko jest podnoszony. Natomiast wobec narodów południowej Europy rozpętano nieprzebierającą w środkach akcję propagandową. Kreowano obraz finansowo nieodpowiedzialnych, leniwych południowców, przechodzących na emeryturę wcześniej niż pracowici, odpowiedzialni Niemcy – taką sugestię można było usłyszeć z ust samej kanclerz Angeli Merkel. Przemawiając w Meschede, stwierdziła ona: „Jest rzeczą ważną, żeby ludzie w takich krajach, jak Grecja, Hiszpania i Portugalia, nie przechodzili na emeryturę wcześniej niż Niemcy – żeby każdy miał mniej więcej takie same prawa. To jest ważne”.
A jednak nawet niemiecki tygodnik „Der Spiegel” (18 maja 2011) musiał przyznać, że według danych UE faktyczny średni wiek przechodzenia na emeryturę w Niemczech wynosi 62,2 lat, natomiast w Hiszpanii 62,3, w Portugalii 62,6 lat, a więc jest wyższy! I tylko w Grecji jest on nieznacznie niższy niż w Niemczech – wynosi bowiem 61,5 lat. Co więcej, jeśli wziąć pod uwagę samych mężczyzn, to Niemcy przechodzą na emeryturę wcześniej niż Grecy i prawie o pięć lat wcześniej niż Portugalczycy.
Niewiele wspólnego z prawdą ma także kreowany przez koła niemieckie obraz krajów południa Europy jako utracjuszy gotowych żyć na kredyt pracowitych Niemców. Sprawność propagandy niemieckiej jest w tej materii zdumiewająco wysoka i nawet ludzie sceptyczni wobec polityki Berlina przyjmują za dobrą monetę mity tworzone w stolicy naszego zachodniego sąsiada. Podstawowy przekaz, dotykający także nas, brzmi: Niemcy są największym płatnikiem do unijnej kasy (połowa wpłat). Ten mit usuwa z pola widzenia opinii publicznej fakt, że Niemcy są największym beneficjentem zarówno rozszerzenia Unii na wschód, jak i powstania strefy euro. Amerykańscy autorzy Matthias Matthijs i Mark Blyth podają, powołując się na Eurostat, że nadwyżki w handlu między Niemcami a resztą Unii wzrosły z 46,4 mld euro w 2000 roku do 126,5 mld euro w roku 2007. Równie korzystnie kształtował się bilans handlowy Niemiec z południowymi krajami strefy euro. Grecja w 2000 roku notowała w handlu z Niemcami deficyt w wysokości 3 mld euro, w 2007 roku ten deficyt wzrósł do 5,5 mld euro. W przypadku Włoch deficyt się podwoił: z 9,6 mld euro w 2000 roku do 19,6 mld w roku 2007. Jeszcze gorzej wygląda bilans Hiszpanii. Jej deficyt w wymianie z Niemcami w tym samym czasie niemal się potroił: z 11 mld do 27,2 mld euro. A w przypadku Portugalii zwiększył się czterokrotnie: z 1,2 mld do 4,2 mld euro. Niemcy notowały także wysoki przyrost rezerw walutowych, które między 2001 a 2009 rokiem zwiększyły się z mniej niż 19 proc. PKB do 26 proc. PKB.
W latach 2003-2008 Niemcy na wielką skalę, obok Francuzów, uruchomiły kredyty dla śródziemnomorskich krajów strefy euro. Dzięki tym środkom mogły one kupować niemieckie towary i ożywiać niemiecką gospodarkę. Jest zatem sporo racji w argumentacji Greków odpowiadających na niemiecką propagandę kontrargumentem: to Niemcy żyli na nasz koszt. Kiedy zaczęły się pierwsze objawy kryzysu, banki niemieckie gwałtownie przykręciły kurek z pieniędzmi. Cytowani wyżej autorzy amerykańscy źródeł kryzysu w strefie euro doszukują się zatem głównie w nieodpowiedzialności kół niemieckich.
Amerykański analityk Tony Corn podważa też mit Niemiec jako kraju finansowo rozważnego. Przypomina, że w momencie zjednoczenia politycy z zachodniej części kraju szacowali, iż w obszar dawnej NRD trzeba będzie zainwestować ok. 600 mld euro, aby wyrównać poziom życia i poziom gospodarczy. W rzeczywistości zainwestowano gigantyczną kwotę 2,4 bln euro i osiągnięto rezultaty dalekie od zamierzonych.
Drugim mitem wytrwale lansowanym przez Berlin i sprzyjające mu koła w innych stolicach europejskich jest fraza o „unijnej pomocy” kierowanej do Grecji i innych zadłużonych krajów strefy euro. Kolejne uchwalane, a idące w dziesiątki miliardów euro pakiety pomocowe rzeczywiście robią wrażenie na opinii publicznej. Ale przypomnijmy wcześniejszą „pomoc unijną” dla Irlandii. Pakiet pomocowy przyjęty pod naciskiem Berlina przez Brukselę wywołał tam społeczne protesty. Odezwały się głosy, że Irlandia nie potrzebuje pomocy i sama sobie poradzi, a np. ekspertyza Banku Inwestycyjnego Goldman Sachs i Barclays Capital stwierdzała, że oceny kryzysu na „zielonej wyspie” były „nierealistycznie pesymistyczne” i że potrzeby kapitałowe Irlandii zostały znacznie przeszacowane. Głównym jednak powodem irlandzkich protestów była świadomość, że najbardziej na finansowej pomocy dla Irlandii skorzystają banki niemieckie, w których była ona zadłużona na kwotę 115 mld euro. Tego faktu nie ukrywały zresztą niemieckie media, pisząc, że pomoc finansowa dla Irlandii stanowi w istocie parasol ochronny dla niemieckich instytucji finansowych. Podobnie rzecz się ma w przypadku Grecji. Pakiety pomocowe pójdą na spłatę greckich długów, a nie na pobudzanie wzrostu gospodarczego kraju, tak aby stanąwszy na nogi, sam zaczął regulować swoje zobowiązania. W tej sytuacji nie dziwi fakt, że ok. 80 proc. Greków nie chce unijnej pomocy i pragnie powrotu do narodowej waluty – drachmy. Inną sprawą jest jednak fakt, że właściwie w Grecji nie ma już żadnych liczących się podmiotów gospodarczych, które mogłyby być lokomotywami rozwojowymi kraju. Fakt zaniku greckiego przemysłu, z przemysłem stoczniowym na czele, potwierdzają niemieccy eksperci.
Komu służy euro
Na przykładzie Grecji widać, że na wszystkich etapach kryzysu i „walki” z nim Niemcy są największym beneficjentem. Korzystali przy narastaniu kryzysu, lokując swoje towary na greckim rynku, korzystają na „pomocy” dla Grecji, bo to niemieckie banki zainkasują sumy pożyczone Grekom, korzystają na zaleceniach zaradczych – niemieckie firmy wykupią za bezcen grecki majątek narodowy przeznaczony do „prywatyzacji”. Grecja została zobowiązana do wyprzedaży swego majątku narodowego na kwotę 50 mld euro do 2015 roku, a w procesie „prywatyzacji” doradzać jej będzie Deutsche Bank. Są więc zainteresowane istnieniem strefy euro, ponieważ rozszerza to możliwość ekspansji gospodarczej RFN kosztem innych gospodarek europejskich.
Trzeba przyznać, że czasami w społeczeństwie niemieckim odzywają się głosy nostalgii za marką, ale przedstawiciele wielkich koncernów niemieckich stanowczo odrzucają myśl o powrocie do dawnej waluty. Agencja Reutera przeprowadziła wśród nich ankietę. Zgodnie odrzucili oni jakiekolwiek pomysły o rezygnacji z euro. Reprezentujący koncern BMW Friedrich Eichiner powiedział, że powrót do dawnej waluty byłby katastrofalny i że trzeba uczynić wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Poparł go w tym Dieter Zetsche, szef konkurencyjnej firmy Daimler. Frank Appel z Deutsche Post oświadczył: „Euro przynosi wielkie korzyści, zwłaszcza Niemcom, a Europa potrzebuje wspólnej waluty, aby była zdolna konkurować z Ameryką i Azją… Nieważne, jak wysoka by była cena utrzymania euro, będzie to i tak mniej od tego, co euro już przyniosło Niemcom i Europie i będzie dalej przynosić w przyszłości”. Także przedstawiciel telekomunikacyjnego giganta Deutsche Telekom podkreślał, że wspólna waluta dała ogromne korzyści Niemcom. Powołał się on na badania grupy konsultingowej McKinsey, która ustaliła, że w jednym tylko 2010 roku aż 165 mld euro z ogólnego niemieckiego PKB powstało za sprawą funkcjonowania wspólnej waluty. Eksperci szacują też, że od wprowadzenia euro powstało w Niemczech 9 mln miejsc pracy.
W tym kontekście łatwiej przyjdzie nam zrozumieć determinację Berlina w ratowaniu euro (czytaj: niemieckich interesów) poprzez zwiększanie grona uczestników kolejnych „pakietów pomocowych”. Szczególny nacisk jest położony na rozszerzanie strefy euro. W październiku 2010 roku czeski premier Petr Nec˙as poddany został takiej presji ze strony kanclerz Angeli Merkel. Wychodzący w Pradze dziennik „Lidove Noviny” skwitował to artykułem zatytułowanym: „Niemcy naciskają na Czechów: przyjmijcie euro i płaćcie!”. Interesom Berlina wyszedł naprzeciw rząd Donalda Tuska, przyjmując decyzję o zasileniu kwotą prawie 30 mld zł programu „ratowania strefy euro”. Kwota ta, horrendalnie wysoka jak na zubożone społeczeństwo polskie, nie zadowoliła jednak kół niemieckich. Wywierają one stały nacisk na wstąpienie Polski do strefy euro. Doszło przy tym do kuriozalnej, choć niestety nienowej w naszej tragicznej historii, sytuacji. Oto datę wstąpienia Polski do strefy euro, 2015 rok, ogłosił Niemiec Martin Schultz, obecnie przewodniczący Parlamentu Europejskiego. Premier Donald Tusk mało zdecydowanie dementował tę informację. Przypomina to sytuację z lipca 1947 roku, kiedy ważyły się losy pomocy amerykańskiej dla zniszczonej II wojną światową Europy znanej jako plan Marshalla. Oto rząd Józefa Cyrankiewicza dowiedział się o tym, że odrzucił plan Marshalla, z komunikatu Radia Moskwa. Premier Cyrankiewicz w 1947 roku, podobnie jak premier Tusk w 2012 roku, nie zdementował tej informacji.
Wojna Niemiec z Europą
Komentator ekonomiczny londyńskiego „Timesa” Anatole Kaletsky poczynił w listopadzie 2011 roku sarkastyczną uwagę: „Jeśli Clausewitz ma rację, że „wojna jest kontynuacją polityki innymi środkami”, to Niemcy są znowu w stanie wojny z Europą – w tym sensie, że Niemcy próbują osiągnąć charakterystyczne cele wojenne: rewizję granic i podporządkowanie sobie innych narodów”. Zdaje on sobie sprawę z kontrowersyjności swego sądu, ale proponuje chłodny opis wydarzeń ostatnich miesięcy w Europie. Wyłania się z niego następujący obraz: „Niemiecka kanclerz Angela Merkel konsekwentnie twierdzi, że Niemcy będą „robić, co trzeba”, aby ratować euro. Ale faktycznie konsekwentnie odrzuca podjęcie jakichkolwiek niezbędnych działań – a ponadto uniemożliwia instytucjom europejskim podjęcie takich akcji, nawet wtedy, kiedy niemieckie weto nie ma żadnego prawnego czy moralnego uzasadnienia”. Patrząc racjonalnie na problemy strefy euro, Kaletsky podpowiada szokujące rozwiązanie: żeby uratować strefę euro, trzeba z niej wyrzucić nie Grecję, ale Niemcy!
O co więc chodzi Niemcom? Pod pozorem zwiększenia dyscypliny finansowej proponują ustalić system kontroli nad uchwalaniem budżetu. W Grecji miano utworzyć urząd unijnego komisarza, który by kontrolował greckie finanse. Reakcja Greków była znamienna: Berlin chce nam przysłać gauleitera! Uchwalanie budżetu jest jednym z podstawowych atrybutów suwerenności państwowej. Ograniczanie tego uprawnienia jest więc zamachem na suwerenność. W czerwcu 2011 r. wpływowy „Frankfurter Allgemeine Zeitung” sens proponowanych dla Grecji rozwiązań zrekapitulował w następujący sposób: „Faktycznie Grecja na czas nieokreślony stanie się ograniczoną demokracją. Grecki naród będzie mógł w wyborach wybierać, kogo zechce – ale niczego to nie zmieni”.
Na fali kryzysu zadłużeniowego Włoch ożywiła się separatystyczna Liga Północna, domagając się podziału państwa włoskiego według wzorca czechosłowackiego. Jak wiadomo, po zjednoczeniu Niemiec, w latach 90. Europa była świadkiem dwóch modeli dezintegracji państwowej. Był to z jednej strony „aksamitny rozwód”, który dotknął Czechosłowację, a z drugiej krwawy rozbiór, który stał się udziałem Jugosławii. Generał Pierre-Marie Gallois, swego czasu doradca prezydenta Francji gen. de Gaulle´a, uważany za ojca francuskiej doktryny nuklearnej, konsekwentnie reprezentował tezę, że za krwawymi wojnami domowymi w Jugosławii stały niemieckie służby specjalne, niemieckie pieniądze, niemieckie dostawy broni oraz niemiecka dyplomacja. Generał Duhacek, szef służb specjalnych titowskiej jeszcze Jugosławii, wyjawił, że minister spraw zagranicznych RFN Hans Dietrich Genscher przekazał 800 mln marek na wojnę domową w Jugosławii (zob. Jźrgen Elsässer, 800 Millionen Mark fźr einen Bźrgerkrieg. Titos Geheimdienstchef Antun Duhacek erzählt, wie der BND Jugoslawien zerstört hat, 14.08.2003).
„Ideowe” podstawy rozbioru Jugosławii, z wykorzystaniem zasady „prawa narodów do samostanowienia”, zostały opracowane przez grupę niemieckich ekspertów występujących jako „Arbeitsgemeinschaft Alpen-Adria”. Prace te rozpoczęły się już w latach 70. XX wieku i posiadały wsparcie rządów Bawarii. Jest rzeczą charakterystyczną, że Alpen-Adria obszarem swojego działania obejmuje także północne Włochy, gdzie żywe są tendencje separatystyczne. Jest ona zresztą jedną z wielu niemieckich grup badawczych zajmujących się „restrukturyzacją” państw europejskich. Wywodzący się z tych grup eksperci lansują np. tezę, że Francja jest „sztuczną konstrukcją jakobińską” i też powinna poddać się „restrukturyzacji”. Mowa jest o podzieleniu jej na kilka państewek i pozbawieniu dostępu do Morza Śródziemnego. Nic zatem dziwnego, że niemieckie zabiegi są przedmiotem wnikliwych studiów politologów i geopolityków francuskich. Jeden z nich Pierre Hillard opublikował w 2004 roku studium zatytułowane: „Mniejszości i regionalizmy w federalnej Europie regionów”, ze znamiennym podtytułem: „Plan niemiecki, który wywróci Europę”. Inny, Edouard Husson, wyrażał nadzieję, że Niemców uda się przekonać do tezy, iż silna Europa może się opierać jedynie na współpracy państw narodowych. Inny wariant, Europa Regionów, przyniesie jedynie ogólnoeuropejski chaos i niekończące się konflikty. Ale sami historycy niemieccy przyznają, że istotą polityki europejskiej Niemiec, i to od czasów Bismarcka, jest „parcelacja etniczna Europy”.
Kieruje się ona zarówno przeciwko państwom Europy Zachodniej (Francja, Hiszpania, Wielka Brytania, Włochy), jak i przeciwko państwom naszej części kontynentu, w tym także przeciwko Polsce. Już w 1991 roku poseł do Bundestagu Hartmut Koschyk ogłosił rozpoczęcie dyskusji nad „regionalizacją Polski według niemieckiego wzoru”. W polskim pejzażu politycznym pojawił się „naród śląski”, „naród kaszubski”, a zapewne w tej materii nie powiedziano jeszcze ostatniego słowa. Przy okazji ostatniego spisu powszechnego redaktor wydawanej przez Neue Passauer Presse „Gazety Wrocławskiej” zadeklarował, że gdyby tylko mógł, to w spisie zadeklarowałby „narodowość dolnośląską”. Są to oczywiście konstrukcje sztuczne, tak jak sztucznym tworem był tworzony w czasie wojny, pod egidą szefa SS Heinricha Himmlera, tzw. naród góralski (Goralenvolk). Niemniej w warunkach krytycznych mogą one wyrządzić wiele zła polskiej racji stanu.
Możemy także spodziewać się podsycania sztucznego separatyzmu regionalnego. Czerwcowy numer (z 2011 roku) wydawanego przez Axel Springer Verlag miesięcznika „Forbes” zamieścił na okładce portrety prezydentów trzech najbardziej zadłużonych miast polskich: Krakowa, Wrocławia i Poznania, wraz z ich politycznym manifestem: „Albo rząd da nam niezależność, albo weźmiemy ją sobie siłą”. Z tekstu wewnątrz numeru dowiadujemy się, że niezależność od władzy centralnej jest prezydentom potrzebna po to, aby dalej, już w nieskrępowany sposób, zaciągać długi.
Kryzys w strefie euro musi budzić niewesołe refleksje. Powiedzieć, że wspólna waluta konserwuje nierównomierności rozwoju gospodarczego i poziomu życia narodów Europy, to mało. Przykład Grecji i innych krajów południa pokazuje, że euro te nierównomierności dramatycznie pogłębia. Poza tym euro stało się narzędziem w rękach Berlina służącym do ekonomicznej i przede wszystkim politycznej kontroli nad narodami Europy. Kontrola ta ma według zamierzeń sięgnąć głęboko, aż do dezintegracji, parcelacji historycznie ukształtowanych państw narodowych. I dopiero tak „zrestrukturyzowana” niemiecka Europa posłuży do tworzenia „wspólnej przestrzeni od Władywostoku do Lizbony”.
lub zaloguj się aby dodać komentarz
Zaloguj się aby dodać komentarz