REKLAMA
REKLAMA

Matterhorn zdobyty! (ZDJĘCIA)

SANOK. Wszystko zaczęło się dwa lata temu. Podczas wyprawy na Mont Blanc chcieliśmy jeszcze pojechać do Szwajcarii i zaatakować Matterhorn – przez wielu ludzi uważanego za najpiękniejszą górę œwiata. Jednak pogoda miała swoje ostatnie słowo – mówił Łukasz Łagożny.

 

Relacja z wyprawy

Zbyt wiele czasu straciliśmy w masywie Blanc’a (wchodziliśmy drogą Włoską) i w rezultacie nawet nie pojechaliśmy pod Matta. Do tamtej pory góra ta nie dawała mi spokoju. Były też plany wyjazdu w 2011 ale wyprawa na Denali i sprawy osobiste spowodowały, że odpuściłem. W tym roku nadszedł „JEGO” czas – w sumie dzięki sponsorom: sponsor generalny: sieć hurtowni Ele-comp, sponsor pomocniczy: Centrum Dziedzictwa Szkła w Krośnie.

Wraz ze znajomymi (w sumie w cztery osoby) postanowiliśmy, że jedziemy w piątek 24.08 zaraz po pracy. Andrzej i Robert jadąc z Radomia zgarną mnie w Krakowie (gdzie dojadę busem) i stamtąd do Żor po Krzyśka. Bez większych opóźnień dotarłem do Krakowa, po czym po małej przerwie (przez korki Radom – Kraków) jechaliśmy już w trójkę po Krzyśka. Droga którą obraliśmy była przez Zgorzelec, następnie przez Niemcy, Austrię do Szwajcarii. Droga przez Niemcy minęła szybko – jechaliśmy przez noc.

W Austrii tylko tankowanie (jechaliśmy przez mały odcinek tego kraju) i prosto do Szwajcarii (25.08). Jest to bardzo piękny i malowniczy kraj. Nieustające góry, doliny, wodospady – po prostu pięknie.

Do Tasch dojechaliśmy o 17, zeszło nam więcej czasu na przerwach – przy oglądaniu krajobrazów, ale warto było.

Początkowo plan zakładał przyjazd w sobotę i podejście do schroniska Hornli gdzie rozbijemy namiot. Nawiasem mówiąc miasteczkiem docelowym jest Zermatt, ale z powodu, że nie można poruszać się tam samochodami spalinowymi należy swój zostawić właśnie w Tasch. Ze względu na późną porę i przelotne opady deszczu nie podeszliśmy do schroniska, ale doszliśmy na wysokość 1850m n.p.m. gdzie rozbiliśmy obóz przy pasterskim domku w okolicy pięknej alpejskiej polany. Jak się później okazało był to strzał w dziesiątkę (a nawet jedenastkę).

26.08

Niedziela nie zapowiadała się ładnie, chmury od czasu do czasu przecierały się ukazując nam Zermatt w niesamowitej scenerii. Idąc coraz wyżej ukazywał nam się masyw Monte Rosy w całej swojej okazałości a od czasu do czasu wyłaniał się z chmur Matterhorn – nasz cel. W pobliżu schroniska Hornli niebo przetarło się. Dotarliśmy do niego ok 14:30 gdzie po przerwie udaliśmy się na pole namiotowe (są zrobione gotowe platformy do lekkiej poprawy) gdzie rozbiliśmy nasz namiot.

Przez to, że spaliśmy wcześniej na 1850 nikt z nas nie odczuwał skutków choroby wysokościowej, każdy czuł się bardzo dobrze. Dowiedzieliśmy się, że w poniedziałek i wtorek ma być okno pogodowe z którego chcieliśmy skorzystać. Nastawiliśmy budziki na 3 nad ranem i chcieliśmy spać, ale… nie pozwoliła nam pogoda. Rozszalałą się straszna wichura. Dobrze, że solidnie rozstawiliśmy namiot bo mogliśmy go stracić. Wiało tak mocno że oberwały się repy naciągowe (przymocowane były do solidnych głazów). Spać poszliśmy po 1 w nocy.

27.08

Pobudka o 3, leniwe gotowanie i ubieranie się. Wiatr przestał wiać. Namiot opuściliśmy o 4:40 i ustawiliśmy się związując liną w pary pod pionową ścianą oświetlając sobie drogę jedynie czołówkami.

Już po pierwszych krokach i podciąganiu się na rękach wiedziałem, że nie będzie łatwo. Idąc praktycznie po omacku często gubiliśmy trasę, która w początkowym odcinku w ogóle nie jest oznaczona. świtać zaczęło ok 6 rano. Droga na szczyt prowadzi bardzo eksponowanymi graniami co obciąża psychikę (dziwnie się idzie widząc przed sobą praktycznie pionową skałę a po obu stronach kilkusetmetrowe przepaście). Drogi na szczyt wyceniane są na 1 w przewadze 2 a w okolicach schronu Solvay 3. Jednak plecak, wysokość oraz ekspozycja potęguje te cyfry. Gubiąc drogę weszliśmy z Krzyśkiem w piątkową ścianę z lekką przewieszką. Dzięki szpejowi, którego mieliśmy pod dostatkiem pokonaliśmy bezpiecznie przeszkodę odnajdując drogę.

Do schronu na 4003m doszliśmy o 9:30 skąd po szybkim posiłku poszliśmy dalej w stronę szczytu.

Na grani zaczął wiać silny zimny wiatr – góra zaczęła walczyć. W między czasie oglądaliśmy poczynania śmigłowców wyciągających alpinistów z opresji. Pogoda była ładna, czyli słoneczna, ale wiatr dawał się we znaki, dosłownie po kilu sekundach na złapanie oddechu robiło się niesamowicie zimno i trzeba było się żwawo ruszać. Jak dla mnie jednym z najtrudniejszych odcinków był pionowy odcinek przed szczytem z grubymi linami poręczowymi (w które nie ma możliwości się wpięcia). Ramiona dostały tam w kość, wysokość też robiła swoje. Na tym odcinku – na półkach skalnych zakładaliśmy raki. Podczas zakładania Andrzejowi jeden rak zsuwa się w przepaść, widzę jego minę (jak na reklamie – bezcenna). Kontynuuje wspinaczkę w jednym raku, szukając kamieni do oparcia stopy. Wieczny lód pod szczytem jest tak twardy, że niejednokrotnie czekan nie chce się wbić, pomimo uderzeń z całej siły – po prostu odskakuje. O godzinie 15:10 stajemy na szczycie, zmęczeni, wychłodzeni ale szczęśliwi.

Połowa drogi za nami – teraz została ta gorsza czyli zejście. Zejście zeszło dłużej niż planowaliśmy.

Dla większego bezpieczeństwa postanowiliśmy, że we wszystkich miejscach aż do schronu nie schodzimy tylko zjeżdżamy – co pochłonęło bardzo dużo czasu. Do schronu dochodzimy o czołówkach o 22 (a w planie było zejście do naszego namiotu). Jak podsumował Krzysiek, było bardzo długo ale mega bezpiecznie – miał rację! Schron przeznaczony jest na nocleg dla 6 osób – max 10, a my spaliśmy w nim w 20! Andrzej wraz z Hiszpanem spał na zewnątrz.

28.08

Po praktycznie nieprzespanej nocy wstaliśmy o 7 i po szybkim jedzeniu i piciu udaliśmy się w stronę schroniska a tym samym naszego namiotu.

Zrobiliśmy jeszcze ze 3 może 4 zjazdy a później z gracją kozic pomknęliśmy na dół. Przy schodzeniu trzeba uważać na kamienie, które z łatwością można strącić i upuścić komuś na … głowę. Jeśli ktoś tak zrobi drze się w niebogłosy ostrzegając innych. Mieliśmy kilka takich sytuacji, ale wszystkie kończyły się strachem (kamienie zatrzymywały się powyżej nas). Zaczęliśmy iść za przewodnikami, dzięki czemu poznaliśmy prawidłową drogę – tempo przewodników, którzy robią tą trasę ze 2 razy w tygodniu jest niebywałe (to znaczy tak szybkie). Większość wspinaczy udających się na szczyt ma swojego osobistego przewodnika. Słyszałem (ale nigdzie tego nie potwierdziłem), że przewodnik za usługę taką bierze w przeliczeniu na PLNy 5000! Biorąc pod uwagę Szwajcarskie ceny (chleb 0,5kg=10,50zł ; piwo 0,5l=24zł ; pizza margarita=75zł) jest to wysoce możliwe. Ze ściany schodzimy o godzinie 11 i dopiero wtedy pojawia się uśmiech na twarzach, gratulujemy sobie – jesteśmy bezpieczni!

Udajemy się pod nasz namiot. Tam odpoczynek i pakowanie, aby na wieczór zejść w okolice Zermatt. Pogoda popsuła się, załamanie przyszło 0,5 dnia wcześniej. Tego dnia widzieliśmy bardzo dużo akcji ratunkowych w okolicach szczytu, nawet z użyciem 2 i 3 helikopterów. Zdarzyło się również że poszkodowanego nie wciągano na pokład śmigłowca tylko zwożono go bezpośrednio do szpitala – najprawdopodobniej bardzo ciężkie przypadki. Nasz wcześniejszy plan zakładał udanie się w masyw Monte Rosy, być może zdobycie Dufor’a i/lub Lyskam’a ale prognozy pogody skutecznie nas odwiodły od tego zamierzenia.

Podczas zejścia zaczepiliśmy o hotel Schwarzsee 2583m n.p.m. gdzie rytualnie wypiliśmy piwo – cudowny smak zwycięstwa. Ok 18 odchodzimy do naszej polanki, gdzie rozbijamy namiot. Po kolacji udajemy się spacerem na lekko (jest to bardzo dziwne uczucie po kilku dniach noszenia plecora) do Zermatt aby zobaczyć jak wygląda i czy w ogóle jest tam nocne życie. Okazuje się, że w miasteczku tym jest ulica podobna do naszych Krupówek (nawet większa/dłuższa) gdzie życie tętni do godzin mocno nocnych. Niestety szwajcarskie ceny i ograniczony budżet pozwala szybko zachować rozsądek.

29.08

Leniuchujemy do 8:30 i znowu tradycyjnie śniadanie i pakowanie.

Udajemy się do Zermatt gdzie zwiedzamy muzeum (jest tam lina pierwszych zdobywców, którzy zdobyli górę w 1865, wspinając się w 7 osób na jednej linie pękła ona pomiędzy 4 a 5 osobą przez co 4 osoby spadając w przepaść zginęły) i kupujemy pamiątki i wysyłamy pocztówki. Postanawiamy, że wracamy do Polski i jedziemy w Góry Stołowe. W planie na początku była jeszcze ferrata w Austrii, ale tam również pogoda dawała wiele do życzenia.

30.08

Po całonocnej podróży dojeżdżamy do celu. Jesteśmy w Górach Stołowych. Na pierwszy ogień idą skalne grzyby – niesamowite formacje.
Później ruszamy na Szczeliniec Wielki – z odrobiną wyobraźni można zobaczyć ciekawe twory skalne (podobne do ludzi, zwierząt czy rzeczy).

Noc spędzamy u Krzyśka w Żorach.

31.08

Żegnamy się z samego rana bo w Krakowie mam być na godzinę 11 – wtedy odjeżdża wcześniej zarezerwowany Bus do Sanoka. Dojeżdżamy tam ok 10:30 czyli na styk. Busem do Sanoka dojeżdżam o 15:30.

Wyprawa trwała równy tydzień – wyjazd w piątek o 15:25, powrót w kolejny piątek o 15:30. Wyprawa udana w 110%, nikomu nic się nie stało, nie licząc mało znaczących obtarć i kilku strat materialnych (chodzi o sprzęt). Góra nie jest łatwa, a przynajmniej ja myślałem, że będzie łatwiej. Okazuje się, że jest ona bardzo wymagająca i nie ma miejsca na niej dla osób które zaczynają przygodę ze wspinaczką (należy znać zasady wspinaczki, używania sprzętu czy mieć umiejętność wiązania węzłów). Góra ta nie pozwala na błędy, a widać było, że nie ma na nie miejsca, bardzo często upadki kończą się poważnymi obrażeniami lub nawet śmiercią. Nie jest ona bardzo wysoka, ale nie należy jej lekceważyć – nawet pomimo wybierania drogi granią Hornli, o czym mówią statystyki. Przed wyjazdem polecam gruntowne sprawdzenie własnej formy fizycznej i ostrą zaprawę. Zapraszam do obejrzenia filmu. Na koniec jeszcze raz podziękowania dla sponsorów wyprawy: sieć hurtowni Ele-comp oraz Centrum Dziedzictwa Szkła w Krośnie.

 

 

źródło: Łukasz Łagożny

05-09-2012

Udostępnij ten artykuł znajomym:

Udostępnij


Napisz komentarz przez Facebook

lub zaloguj się aby dodać komentarz


Pokaż więcej komentarzy (0)