CARPE DREAM: Weekend w Sydney, czyli city break w stylu Carpe Dream (ZDJĘCIA)
CARPE DREAM: Carpe Dream jak pewnie wiecie powstało jako projekt dwóch kumpli, którzy kilka lat temu postanowili wspólnie wybrać się do Australii. Po kilku miesiącach mniej lub bardziej intensywnej organizacji całej wyprawy wyruszyliśmy z Krakowa kierując się w stronę Sydney…
Przydarzyło nam się sporo przygód w trasie przez różne kraje o czym mogliście przez ostatnich kilka miesięcy przeczytać tutaj na blogu. Ostatecznie końcem sierpnia dotarliśmy do Sydney. Spędziliśmy tutaj 3 dni i… wylecieliśmy z Australii. Ma to sens? :) Tak! O dziwo ma – czytając dalej dowiecie się jaki…
Wspomniałem we wcześniejszym poście, że tuż przed opuszczeniem bajecznej wyspy, na której spędziliśmy około miesiąc czasu poznaliśmy dwóch lekko odklejonych od rzeczywistości skipperów, którzy byli w trakcie dostarczania sporego i całkiem wypasionego katamaranu z wyspy Phuket w Tajlandii do Perth na zachodnim wybrzeżu Australii. Podczas wspólnego rejsu z chłopakami i naszymi znajomymi ciągle kombinowaliśmy jak moglibyśmy z tej okazji skorzystać pomimo tego, że za kilka dni musieliśmy być fizycznie w kraju kangurów i mieliśmy już wykupiony przelot do Sydney…
Siedzieliśmy więc wyziębieni w autobusie z Hat Yai na południu Tajlandii do Kuala Lumpur i myśleliśmy czy realizować kolejny zwariowany plan, który przyszedł nam do głowy dzień wcześniej i który próbowaliśmy w nocy obgadać z mocno nabzdryngolonym kapitanem łodzi. „Próbowaliśmy” to odpowiednie słowo – był on zbyt nawalony, żeby cokolwiek z nim ustalać – nie doszliśmy do żadnych wspólnych wniosków… mało tego ledwie udało nam się dojść przy nim do słowa.
Tak czy inaczej byliśmy w drodze do stolicy Malezji, gdzie mieliśmy spędzić niecałe 2 dni , spotkać się z właścicielem hotelu, dla którego robiliśmy zdjęcia w Tajlandii, po czym samolotem przez Singapur dostać się do Australii. Lądowanie w Sydney było zaplanowane na około południe 27 sierpnia 2015 czyli w dniu, w którym mijał dokładnie rok od przyznania Łukaszowi wizy Work & Holiday. Dokładnie ostatni dzień, w którym musieliśmy się pojawić na miejscu, żeby ta wiza nie została anulowana. Typowy dla nas timing :)
Kuala Lumpur okazało się jednym z miast, które wspominać będziemy najgorzej na całej naszej trasie. Być może dlatego, że byliśmy rozpieszczeni wygodami na wyspie, o których pisałem w poprzednim poście, być może po prostu mieliśmy pecha i co chwilę trafialiśmy na jakieś nieprzyjemności… tego nie wiem – wiem natomiast, że jeżeli nie będę musiał to nigdy więcej się tam nie pojawię. Tuż po wyjściu z autobusu zaczęły się problemy – nie mieliśmy lokalnej gotówki, a wszystkie bankomaty w okolicy były chwilowo nieczynne co najwyraźniej dziwiło tylko nas w całym mieście. Za hostel oczywiście nie dało się płacić kartą i tak dobrych kilka godzin zajęło nam znalezienie w końcu miejsca, w którym głodni mogliśmy położyć się spać. Następnego dnia rano zjedliśmy najgorsze angielskie śniadanie jakie można sobie tylko wyobrazić. Kawy nawet nie próbowaliśmy dopić bo się po prostu nie dało. Zatrzymaliśmy się na chwilę w kolejnej kawiarni, która wyglądała na w miarę cywilizowane miejsce z nadzieją, że tam uda nam się napić czegoś o smaku zbliżonym do tego, który znamy z Europy… zaczęło się od tego, że koleś za barem wziął dwie brudne filiżanki, opłukał je niedokładnie wrzątkiem i zaczął robić w nich kawę… mało tego, że po upiciu stwierdziliśmy, że ta mikstura również nie smakowała jak kawa to jeszcze w miarę upijania kolejnych łyków dało się zauważyć na filiżance ślady po wcześniejszych klientach. Zrezygnowani odpuściliśmy dalsze poszukiwania i udaliśmy się na umówione spotkanie.
Jedynym chyba przyjemnym momentem podczas całego naszego pobytu w tym dziwnym mieście było wejście do sali konferencyjnej w biurze naszego klienta. Nie to, żeby sama sala była jakoś wyjątkowa ale świadomość, że wchodzę do niej w sandałach, krótkich spodenkach i koszulce na ramiączkach wywoływała na mojej twarzy nieustający uśmiech biorąc pod uwagę ile godzin w mojej korporacyjnej karierze musiałem spędzić w takich miejscach ubrany w przymusową koszulę… Miła odmiana.
Swoją drogą przypomina mi się moje ostatnie biuro, w którym pracowałem. W Krakowie, na Kapelance – otwarte nieco ponad rok temu nowe biuro HSBC. Całkiem miło wspominam to miejsce – ciekawostką jest tam nazewnictwo sal konferencyjnych – na każdym piętrze sale te nazywane są tematycznie i tak na jednym z nich wszystkie mają coś wspólnego z motoryzacją, na innym nazwy sal to różne szczyty górskie – na czwartym piętrze natomiast, czyli na tym na którym ja pracowałem sale konferencyjne nazywały się Sydney, Canberra, Melbourne… itd – zabawne biorąc pod uwagę, że ledwie kilka dni przed przeniesieniem się do tego biura dostałem wizę do Australii właśnie – w związku z czym nawet niespecjalnie się przejąłem kiedy kilka miesięcy później HSBC z dnia na dzień podziękowało mi za współpracę.
Tak czy inaczej załatwiliśmy co mieliśmy załatwić i metrem wróciliśmy do hotelu. Zdziwiliśmy się, że na przystanku dookoła nas są same kobiety – dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że czekamy w strefie wyznaczonej wyłącznie dla kobiet, z której wsiada się do wagonu również przeznaczonego tylko dla kobiet. Odnaleźliśmy właściwe dla siebie miejsce oczekiwania i wsiedliśmy do odpowiedniej części pojazdu, w którym jasno było zaznaczone, że spożywanie alkoholu, palenie tytoniu oraz wszelkie okazywanie sobie sympatii z osobnikami płci przeciwnej jest surowo zakazane… Nigdy nie czułem się do końca komfortowo w krajach muzułmańskich ale tym razem naprawdę wyjątkowo mieliśmy już ochotę wydostać się jak najszybciej z tego miejsca!
Zanim wsiedliśmy do samolotu musieliśmy jeszcze podjąć jedną ważną decyzję – mianowicie musieliśmy zadecydować czy zostajemy w Sydney i zaczynamy szukać tam pracy czy może kupujemy bilet powrotny do Kuala Lumpur za kilka dni i wspólnie z żeglarzami, których poznaliśmy w Tajlandii płyniemy do Perth. Po krótkiej dyskusji ustaliliśmy, że skoro najwyraźniej spotkanie biznesowe nie do końca poszło po naszej myśli w związku z czym niekoniecznie wrócimy tutaj za kilka tygodni do pracy, a co za tym idzie raczej nie będzie nam dane dokończyć naszą wyprawę zgodnie z jej pierwotnym założeniem to powinniśmy zaryzykować i pomimo bardzo powierzchownej znajomości z tymi wariatami z łodzi wrócić tutaj jak najszybciej i dołączyć do nich w dalszej morskiej podróży do Australii. Jak się później miało okazać faktycznie poznaliśmy ich bardzo powierzchownie i wiele razy zastanawialiśmy się później czy dokonalibyśmy takiej decyzji ponownie – jednak w tamtym momencie klamka zapadła. Trzeba dokończyć wyprawę zgodnie z jej pierwotnym założeniem. Kupujemy bilety powrotne do Malezji i za kilka dni wsiadamy na katamaran, którym z dwoma podejrzanymi typami płyniemy do Perth.
Zostawiliśmy gitary i większość naszych gratów w hotelu w Kuala Lumpur i z dwoma małymi plecakami wybraliśmy się na lotnisko. Szybki przelot do Singapuru, sprawna przesiadka i nieco dłuższy przelot do Sydney… Jesteśmy w Australii!!
Po przylocie spotkaliśmy się ze znajomymi, u których wstępnie planowaliśmy zostać kilka tygodni i poinformowaliśmy ich, że nasze plany się nieco zmieniły i w niedzielę wracamy do Malezji. Zdziwili się nieco więc nie pozostało nic innego jak kupić kilka piw i wyskoczyć na plaże na grilla – zwłaszcza, że jeden z kumpli kilka dni wcześniej obchodził urodziny. W związku z tym, że nie widzieliśmy się kilka lat okazji do świętowania było sporo. Świetna sprawa takie publiczne grille przy plaży – darmowe dla każdego, czyste, sprawnie działające – w sklepie obok kupujesz co chcesz sobie przygotować i pamiętasz tylko o tym, żeby po sobie kulturalnie posprzątać – da się?
Kolejne dwa dni spędziliśmy na ekspresowym zwiedzaniu Sydney. Wybraliśmy się oczywiście pod słynną operę, która muszę przyznać w rzeczywistości robi znacznie większe wrażenie niż na wszystkich zdjęciach, które widziałem dotychczas. Popłynęliśmy też na jedną z najbardziej znanych plaż w mieście – Manley Beach – gdzie mogliśmy przekonać się o tym jak popularną formą wypoczynku jest tutaj surfing. W oceanie dosłownie roiło się od ciemnych kropek, z których każda to była kolejna osoba w piance czekająca tylko na to żeby złapać dobrą falę. Na sporej długości plaży wszędzie były różnego rodzaju knajpy i wypożyczalnie sprzętu do surfowania. Na samym piasku natomiast naliczyłem kilkanaście boisk do siatkówki plażowej, z których chętnie korzystali ludzie w różnym wieku.
Wieczorem spotkaliśmy się z redaktorem Bumeranga Polskiego – i przeprosiliśmy za to, że nie będziemy jednak mogli być obecni na zaplanowanym na za 3 tygodnie jubileuszowym pikniku portalu, którego mieliśmy być gośćmi specjalnymi… Krzyśku – jeszcze raz przepraszamy za zamieszanie i dziękujemy za miłe spotkanie.
Te kilka dni w Sydney minęły wyjątkowo szybko – za szybko. Jednak ten krótki czas spędzony w tym mieście wystarczył, żebyśmy przekonali się wstępnie do tego, że wybierając Australię jako cel naszej podróży podjęliśmy właściwą decyzję. Pierwsze wrażenie jakie zrobił na nas ten kraj jest wyjątkowo pozytywne i nie możemy się doczekać kiedy powrócimy tam na dłużej (piszę to kilkanaście dni przed planowanym dopłynięciem do Perth).
Pamiętajcie, że zdjęcia, które widzicie w tym poście zostały zrobione zimą! W Australii bowiem właśnie kończyła się wówczas „zima stulecia”, a ja będąc tam kilka dni przespałem wszystkie noce na balkonie kumpla – jedyne, czego potrzebowałem to cienki śpiwór i wygodny rozkładany fotel. Wydaje się, że jest to nie najgorszy klimat do życia…
Pożegnaliśmy się z chłopakami w Sydney i wyruszyliśmy w lustrzaną podróż powrotną do Kuala Lumpur. Oczywiście do czego zdążyliśmy już przywyknąć nie obyłoby się bez problemów i tak pomimo tego, że wyruszyliśmy na lotnisko z wyjątkowo sporym jak na nas zapasem czasowym to remont stacji metra na początku przyspieszył nam nieco bicie serca ale ostatecznie i tak dostaliśmy się na lotnisko z niespotykanym jak na nas bezpiecznym wyprzedzeniem – dziwne uczucie. :)
W Singapurze przy okazji dłuższej przesiadki musieliśmy wyjść na chwilę z lotniska, żeby móc wrócić odpowiednim wejściem i odebrać bilety na dalszą przeprawę do Malezji. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że ten kraj ma wyjątkowo restrykcyjną politykę antynarkotykową o czym jasno informują wszystkich swoich gości.
Jeżeli kiedykolwiek będziecie mieli możliwość lecieć gdzieś z przesiadką w Singapurze to gorąco polecam takie rozwiązanie – lotnisko w tym niewielkim i młodym (bo zaledwie 50 letnim) kraju jest najbardziej wyjątkowym tego typu obiektem z jakim miałem okazję się spotkać dotychczas latając po całej Europie i nie tylko. Sala kinowa do dyspozycji pasażerów oczekujących na przelot, kilka ogrodów z czego jeden z różnego rodzaju egzotycznymi motylami, inny pełen słoneczników, basen dostępny za niewielką opłatą czy darmowe wycieczki po Singapurze dla oczekujących pasażerów to tylko część tutejszych atrakcji. Wiem jak abstrakcyjnie to brzmi i też byłem w szoku – jeżeli jeszcze raz się tam pojawię postaram się zrobić osobny artykuł na temat tego wyjątkowego miejsca. Tymczasem polecam każdemu!
Ostatecznie po kilku dniach znów byliśmy w pięknym i radosnym Kuala Lumpur, za którym zdążyliśmy się już stęsknić – odebraliśmy nasze bagaże z hotelu co okazało się chyba jedyną bezproblemową czynnością w tym kraju i ruszyliśmy do oddalonego o 90 kilometrów Port Dickson, gdzie jeszcze tego samego dnia mieliśmy się spotkać z naszymi towarzyszami dalszej, morskiej wyprawy do Australii.
Przy okazji pod sam koniec trasy byliśmy świadkami najbardziej bezczelnego zachowania kierowcy autobusu z jakim kiedykolwiek się spotkaliśmy – koleś po prostu widząc, że ludzie już nie mieszczą się do pojazdu w pewnym momencie zaczął odjeżdżać nie zważając na to, że kolejne osoby ciągle próbowały się do niego dostać – kto się upchał i utrzymał ten odjechał – kto nie – ten miał pecha. Inna sprawa, że ludzie zamiast ustawić się w kolejce jak w cywilizowanym kraju pchali się jeden przez drugiego jak stado baranów… no ale cóż – co kraj to obyczaj.
Nam nie udało się załapać na przejażdżkę więc nie wiedząc za ile odjeżdża kolejny sympatyczny transport publiczny i nie mając pewności, że tym razem uda nam się do niego wepchnąć stwierdziliśmy, że może spróbujemy dostać się na miejsce taksówką. Krótka kłótnia z bossem tamtejszej mafii taksówkarskiej i za względnie rozsądną kasę jechaliśmy już bezpośrednio do mariny – przynajmniej tak nam się wydawało. Okazało się, że taksiarz kompletnie nie wiedział jak trafić na miejsce i oczywiście nie mówił ani słowa po angielsku – ostatecznie rysując mu łódki w marinie na wizytówce i machając rękami wytłumaczyliśmy, że nie chcemy żeby nas wysadził na kolejnej plaży tylko żeby zabrał nas do mariny „Admiral” w miejscowości Port Dickson tak jak to ustaliliśmy z jego szefem przed kilkunastoma minutami… dobrą chwilę, kilka telefonów i kilka przystanków później po konsultacji z innymi lokalnymi taksówkarzami ostatecznie trafiliśmy na miejsce – myślałem, że wcześniejsza sytuacja na dworcu była szczytem bezczelności jakiego doświadczę tego dnia – okazało się po raz kolejny, że Malezja potrafi zaskakiwać, kiedy ten niekompetentny pseudotaksówkarz oznajmił nam, że oczekuje ekstra kasy za nasz błąd, przez który tyle błądziliśmy… nie mając już siły do gościa zaśmiałem mu się tylko w twarz i odszedłem w drugą stronę z głęboką nadzieją w sercu, że już nigdy więcej nie będę musiał się pojawić w tym kraju…
Wczesnym rankiem następnego dnia przypłynęli nasi kumple, z którymi mieliśmy nadzieję spędzić zajebisty czas na wypasionej łodzi w drodze do Australii w końcu opuszczając ten dziki, kraj pełen oszustów i naciągaczy… wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że tak naprawdę wpadliśmy z deszczu nie pod rynnę a pod pieprzony wodospad…
Zobacz także: Bajeczny miesiąc pod palmami… za darmo (FILM, ZDJĘCIA)
Przeprawa przez Laos i pierwsze kroki w Tajlandii (ZDJĘCIA)
Przepraszam… Na jakiej jesteśmy granicy? (ZDJĘCIA)
Stefan i Lukas pozdrawiają Czytelników Esanok.pl z Tajlandii! (FILM)
Jak w 2 miesiące staliśmy się najszczęśliwszymi ludźmi na Ziemi (FILM, ZDJĘCIA)
lub zaloguj się aby dodać komentarz
Zaloguj się aby dodać komentarz